Wielka Szarpana Turnia (Veľký Ošarpanec; 2364 m n.p.m.)droga: Motyka (V)W końcu jadę w Tatry! Już nie pamiętam, kiedy tak bardzo tego potrzebowałem. Tym razem nie chodziło o samo wspinanie – chciałem oderwać się od codzienności, która ostatnio nie najlepiej mi służyła i nie myśleć o sprawach, które mnie denerwują. Stwierdziłem, że najlepiej mi to wychodzi w tatrzańskiej ścianie i na podejściu. W ścianie, wiadomo – myślę, żeby się nie zayebać, a na podejściu... Na podejściu chyba o niczym nie myślę... No może tylko o tym, kiedy w końcu będę pod ścianą.
Trzaśnięcie drzwiami samochodu i żegnajcie codzienne problemy! Dwa dni świętego spokoju. Jestem taki zadowolony, że postanawiam nie narzekać na plecak, który nawet bez dodatkowych puszek tuńczyka i piwka jest i tak zawsze za ciężki. Po zarzuceniu go na plecy stwierdziłem, że spokojnie mógłbym się jednak obyć bez tych puszek – przecież da się przeżyć bez tuńczyka

Ostatecznie nie chcę mi się rozbebeszać misternie spakowanego wora i daję znać, że czas ruszać...
Uszliśmy może z 15 metrów nim usłyszałem jak „bułki jadą”. Znowu?!! Nie wierzę!!! Jeszcze ręki nie zdążyłem wystawić, a już wiedziałem, że droga do Popradzkiego będzie nadzwyczaj szybka i mało nużąca.
P
opradzkie Pleso, 7 minut później...- No i co my zrobimy z tym bonusowym czasem?
- Nie martw się, jakoś to będzie!
Z „bananem na twarzy” kierujemy się w stronę Doliny Złomisk. Czasu mamy pod dostatkiem, także specjalnie się nie spiesząc, na luzie dochodzimy na górne piętro doliny, gdzie bunkrujemy plecaki i wyłącznie z niezbędnym sprzętem zmierzamy ku Szarpanym, a konkretnie pod ich zachodnią ścianę. W planie jest droga Motyki.
Fot. Kilerus /podejście na lekko/Wprost nie mogę się doczekać aż wejdę w ścianę i to nie tylko dlatego, że po skalnych liniach duetu Motyka-Sawicki zawsze można oczekiwać pięknego wspinania. Również nie dlatego, że lubię drogi z ciekawą historią w tle (26 lipca 1931r. Motyka i Sawicki jako pierwsi rozwiązali zachodnią ścianę Szarpanych). Tym razem chodzi o wyrównanie porachunków z Wielkim Oszarpańcem, a konkretnie o to, co sobie postanowiłem po mojej
pamiętnej przygodzie na Szarpanych sprzed 3 lat. Wejście Motyką na Wielką Szarpaną Turnię po prostu sobie obiecałem, także całe to dzisiejsze wspinanie miało mieć dla mnie bardzo osobisty charakter.
Po dotarciu pod ścianę, szpeimy się i rozmawiamy o podziale roboty. Zależy mi, by pociągnąć końcówkę i w ten sposób niejako dokończyć to, co kiedyś zacząłem, więc w tej kwestii stawiam sprawę twardo, natomiast przy wyborze któregoś z dwóch piątkowych wyciągów zostawiam partnerowi pełną dowolność. Paweł ustala kolejność wybierając pierwszy wyciąg. Możemy zaczynać.
Z odnalezieniem startu drogi nie ma najmniejszych problemów – jasne, płytowe zacięcie na lewo od płyt schodzących w piarg jest bardzo charakterystyczne. Z interpretacją pozostałej części opisu Paryskiego [WHP 1322] też nie ma kłopotów, zwłaszcza, że mam w pamięci artykuł z „Gór”, w którym G.Folta rozwiewa wszelkie wątpliwości [1]. Ale po kolei…
Paweł zaczyna płytowym zacięciem, stopniowo dochodzi „do miejsca, gdzie się wygładza” i zgodnie z opisem przechodzi na lewą ściankę. Obserwując wszystko z dołu czuję, że coś jest nie tak, bo mam wrażenie, że partner spędza w tym miejscu zbyt wiele czasu. Pytam, czy wszystko w porządku i czekam na rozwój wydarzeń. W końcu sam się nie raz przekonałem, że to, co z dołu wygląda przystępnie, w rzeczywistości może nieźle poczesać beret. Paweł pokonuje to miejsce i kontynuuje wspinaczkę, jednak ewidentnie coś jest nie tak. Słyszę, że coś mówi, ale nie bardzo wiem, o co chodzi. Docierają do mnie jedynie strzępy słów. Jestem zaniepokojony. W końcu „dolatuje” do mnie, że partnerowi odezwał się stary uraz barku… Wiem doskonale, co to znaczy, bo sam długo „bujałem się z barkiem” – powoli oswajam się z myślą, że trzeba będzie zawijać do domu… Z jednej strony, gdzieś tam w środku jestem motyla noga – przecież to miało być wyrównanie porachunków, a nie wycof. Z drugiej jednak strony wiem, że zbytnia determinacja w parciu do celu, który wyraźnie się opiera, przynosi zazwyczaj opłakane rezultaty. Wrzucam więc szybko na luz i czekam na decyzję partnera.
Pierwszy wyciąg – niepozorna ściankaPaweł zakłada stanowisko mniej więcej w połowie wyciągu i daje znak żebym szedł. Trochę się pogubiłem, bo wewnętrznie nastawiłem się raczej na rajd z powrotem przez Złomiska niż na macanie granitu, no ale idę.
Początkowe metry drogi są niezwykle lite i prowadzą przez piękną płytę z niewielkimi wymyciami. Wspinanie taką formacją to sama przyjemność. Wspomniana wcześniej ścianka nie jest już taka przystępna – wymaga nieco kombinacji i odważnego ruchu. Jest mocna jak na swoją wycenę, zwłaszcza dla głowy.
Po dowspinaniu do stanu pytam partnera co się dzieje i przede wszystkim, co robimy dalej. Paweł oznajmia, że będzie kontynuował „na drugiego”.
- Na pewno?
- Na pewno!
- To idę!
Skosem w prawo po stromej płycie wracam do zacięcia. Wchodzę tu w kominek i nim, pionowo w górę, przez zaklinowany blok dochodzę pod przewieszkę, gdzie zakładam stan. Odcinek ten jest piękny, powietrzny i emocjonujący – jednym słowem – Staszkowy. Ściągam partnera i myślę co dalej. Opis nakazuje iść w prawo na stromą płytę, a następnie przez trzy przewieszki pod olbrzymi zaklinowany blok skalny. Zważywszy na dotychczasowe trudności, a także na fakt, że kominek, w którym się znajdujemy nie daje żadnego wglądu w dalszą część drogi, „trzy przewieszki” brzmią nad wyraz groźnie. Jednym słowem zapowiada się ciekawy wyciąg.
Wychodzę z kominka i pokonując wspomniane przewieszki, dochodzę pod blok skalny, który rzeczywiście jest olbrzymi, rzekłbym zajebiście olbrzymi! Teraz mam mały dylemat, bo mogę kontynuować zacięciem wprost („aż się prosi”), albo obejść gigantyczny blok od lewej. Nie powiem, że nie kusiło – już nawet wlazłem do tego zacięcia, ale „zawołał mnie Staszek” i poszedłem po jego śladach. Ani trochę nie żałuję, bo oryginalny wariant, biegnący tarciowymi płytami z niewielkimi rysami i pęknięciami, był po prostu świetny. Zresztą jak cały ten wyciąg. Kolejny raz przekonałem się, że nie na wyrost określano Motykę wielkim estetą skały.
Paweł pokonuje dzielące nas ok. 45 m i od razu ciśnie dalej. Wydaję mu całą długość liny i „zabieram się na lotnej”. Teren jest z gatunku tych spacerowych i biegnie trawiasto skalną rynną (określenie Mistrza Paryskiego „trawiasty komin” jednak nie pasuje mi do tego miejsca). Idąc beztrosko, przypominam sobie, co tu się działo przed trzema laty i jak niewiele potrzeba, by sielankę zmienić w mrok. Wystarczy dobrze się odwodnić, zgasić słońce, rynnę porządnie podsypać śniegiem, wszystko udekorować polewką lodową i emocje gwarantowane! Znajomy hak, z jeszcze bardziej znajomym repem dobitnie mi o tym przypomina.
Rynna po 2 wyciągu Jesteśmy teraz w miejscu, w którym przez przewieszoną ściankę, dużą platformę oraz kolejną przewieszkę musimy wyjść na Wyżnią Szarpaną Szczerbinę. Niby wszystko się zgadza, ale ta pierwsza przewieszka za cholerę nie wygląda na dwójkową. Może to jednak nie tu? Rozglądam się po okolicy… Musi być tu – wszystko się zgadza! Idę się zmierzyć z przewiechą, przygotowany na zaciętą walkę. Ku mojemu zdziwieniu ścianka wcale nie chce walczyć, wita mnie dwójkowymi trudnościami i bez najmniejszego problemu wyprowadza na platformę. Takie zaskoczenia to ja rozumiem! Następna przewiecha jest jakby przeciwieństwem pierwszej – z daleka sprawia wrażenie banalnej i choć trudności również nie są tu wygórowane, trzeba sprytnie ją podejść, by nie sprawiła kłopotów.
Po pokonaniu „sprytnej przewieszki” wychodzę na Wyżnią Szarpaną Szczerbinę – miejsce, z którego ewakuowałem się przed trzema laty. Przede mną wyczekany szczyt Wielkiej Szarpanej Turni. Już wiem, że dziś mi się nie wymknie.
Zaczynam ostatni etap wspinaczki, który, zważywszy na powyższe, od początku był dla mnie bardzo ważny. Przesztywniona lina szybko zaczyna mnie jednak irytować… Nie, tak nie będzie, to ma być przyjemność, a nie użeranie się ze sznurkiem! – mówię do siebie w myślach, zakładam stanowisko na wygodnej platformie, tuż przed charakterystycznymi płytami kopuły szczytowej i ściągam partnera. Teraz mogę napawać się niczym niezmąconą radością wspinania po niezwykle eleganckiej płycie.
Paweł na platformie przed Wielką Szarpaną
Gdy staję na szczycie Wielkiej Szarpanej Turni ogarnia mnie wielka radość i jeszcze większa satysfakcja. Udało się! I to podwójnie! Nie dosyć, że padła piękna, choć niezbyt popularna droga S. Motyki to jeszcze dokończyłem południowo-wschodnią grań Oszarpańców. Skoro w życiu piękne są tylko chwile, to ta była jedną z nich!
Fot. Kilerus /Czekałem 3 lata, ale jest moja/Szczytowa radość nie może jednak trwać zbyt długo, gdyż słońce daje nam dobitny przekaz, że jak się nie pospieszymy to bez skrupułów spali nas na wiór.
Udajemy się pod zjazdowe kolucho i po długim, częściowo swobodnym zjeździe, meldujemy się na Szarpanej Przełączce.
Zjazd na przełączkęStąd wygodną ścieżką zmierzamy pod południowe płyty, gdzie obserwujemy zmagania innych zespołów i smażymy się w słońcu, które dosłownie pali żywym ogniem. Drogi, poprowadzone tymi wielkimi płytami, wyglądają bardzo efektownie i robią duże wrażenie, ale jakoś teraz nie zazdroszczę wspinającym się tam ekipom, i z uśmiechem przypominam sobie miły chłodek, jaki towarzyszył nam przez większość czasu w zachodniej ścianie.
Rozleniwieni słońcem mamy problem żeby ruszyć tyłki. Niby jedyne, co musimy jeszcze dziś zrobić, to dostać się do plecaków i poszukać sobie jakiegoś przytulnego hoteliku, ale nawet tego się nie chce. Motywuje nas tylko perspektywa smacznej kolacji i zimnego piwka…

Dzień był piękny do samego końca
zmęczenie + lampa + łomżing = niezła faza[1] Grzegorz Folta, „Szarpane Turnie, zapomniana droga Motyki”, Góry (216)