Po pierwszym dniu blisko 30-to kilometrowej wyrypy, na drugi dzień zdecydowałem jedynie wejść na Trzydniowiański - po pierwsze nogi dawały się trochę we znaki, po drugie pogoda skutecznie przepędziła z mojej głowy plany na coś bardziej ambitnego. Tego samego dnia tj. w sobotę 22. sierpnia do Chochołowskiej dotrzeć miał kolega Dawid, który ze względu na konflikt na linii on sam>praca, rozpoczął urlop dwa dni później. W schronisku zjawił się dosłownie parę minut po tym jak mnie udało się bezpiecznie wrócić po udanym ataku szczytowym na Trzydniowiański. Szybkie zapoznanie ziomka z realiami schroniska, rezerwacja miejsca i po nadejściu zmroku taki całkiem miły akcent przed niedzielną trasą - pół litry 40 procentowego roztworu przyniesione w plecaku kompana z zakopiańskiego sklepu spożywamy tuż przed schroniskiem, po czym stwierdzamy, że pogoda w Tatrach ma być w niedzielę niezbyt sprzyjająca wędrówkom i za cel postawiliśmy sobie wejście Grzesia i Rakoń. Budziki nastawione na godzinę 7:00, jednak zgodnie z przywidywaniami aż tak długo nam spać nie było. Godzina 4:00, dzwoni budzik jednej z turystek w pokoju. Dzwoni raz, dzwoni drugi...trzeci... słychać tylko z sąsiednich łóżek "No, motyla noga, niechże to ktoś w końcu wyłączy!" I stało się. Dziewcze sie przebudziło z taką werwą, że przyrżnęła ile sił w łóżko. I jakże było wtedy wielkie moje zdziwienie, że zamiast "O ja pierd***" jedyne co powiedziała, to "ałaaaaa". Nic tam, śpimy dalej. Parę minut przed 7 dostrzegam kolegę przy stole w pokoju, wcinającym śniadanie i wertującym mapę. Lukam przez okno, pogoda rewelka. Szybka zmiana planów - idziemy w stronę Przełęczy Zawracie, dalej na Wołowiec i Jarząbczy. A co dalej - zobaczymy w trakcie. Szlak na przełęcz przebiega dość sprawnie, aczkolwiek finalne podejście daje się we znaki Dawidowi. Jak na debiutanta tatrzańskiego nie marudzi, nie pyta "jak daleko jeszcze", a zamiast tego zachwyca się co kilkadziesiąt kroków widokami. Wchodzimy na Wołowiec i tam w ciągu kilku minut widoczność spada do kilku metrów, mgła, mega wiatr i temperatura odczuwalna około 2 stopni. Szybko zarzucamy na siebie softshelle, krótkie focenie, Okocim na szczycie i schodzimy granią w kierunku Jarząbczego. I po dosłownie paru minutach w końcu coś widać. Nawet fragment przebytego dzień wcześniej szlaku. Zachwytów widokami przez mojego kolegę nie ma końca. Nie chwalę dnia przed zachodem słońca ale debiut przebiega dobrze. W drodze na Jarząbczy nie trawersujemy Łopaty, jednak wchodzimy trawiastym zboczem na szczyt. Krótka przerwa na posiłek i wchodzimy na Jarząbczy. Widoki podobne do tych z Wołowca, lecz po paru minutach mgły zaczynają ustępować i udaje nam się zrobić parę ciekawych ujęć. Rozważamy wejście na Jakubinę, jednak decydujemy się na szlak prowadzący na Kończysty Wierch. Robimy pół godzinną przerwę, słońce grzeje coraz mocniej, widoki coraz ładniejsze...i znowu dylemat. Wchodzimy na Starobociański czy nie? Sił o dziwo jeszcze sporo, parominutowa narada - stwierdzam jednak, że wrócimy tu jeszcze przy okazji reszty szczytów których mi brakuje w Zachodnich i schodzimy w dół. Wchodzimy na Czubik i Trzydniowiański, gdzie roi się od turystów. Schodzimy szlakiem Papieskim do Schroniska, obiad, piwko i... "motyla noga, mogliśmy jednak pójść jeszcze na Starobociana" Poczeka...nie ucieknie, wrócimy jeszcze w Zachodnie nie raz. Ważne, że kolega zaliczył udany debiut - 4 dwutysięczniki jednego dnia, a najważniejsze - że złapał tatrzańskiego bakcyla od pierwszego szlaku. Oby mu tak zostało.










