Przyszła pora na piąty kilkudniowy wyjazd do Rumunii. Trzeci raz z rzędu wybrałem się tam z nowosądeckim PTT. Po raz pierwszy jechał z nami Krzysiek ze swoim synem, więc aby się wkupić do towarzystwa on wziął samochód. Ja natomiast skorzystałem z uprzejmości Grześka, który załatwił nam parking w centrum Sącza. Kiedy już około 18 praktycznie wszyscy siedzieliśmy w autokarze okazało się, że nie ma z nami jeszcze Pawła. Opóźniliśmy trochę odjazd autokaru, a zdyszany Paweł już wiedział co go za to czeka

. Bez dyskusji przekazuje pierwszą wiśniówkę na przód autokaru, za chwile drugą, inni sięgają do swoich zasobów i tak akcja Rumunia 2017 rozpoczyna się na dobre. Uwielbiam te klimaty i to towarzystwo. Ekipa jak zawsze zebrała się zacna.
Dzień IPo ciężkiej nocy i nie łatwiejszym poranku dojeżdżamy do pięknego historycznego miasta Sighisoara - położonego w środkowej Rumunii. Leży ono na trasie do Braszowa, przez co często jest odwiedzane przez zorganizowane grupy turystów - jako forma przerywnika w dość uciążliwej podróży w rejon "zakrętu Karpat". Miasto jest na liście Unesco, a wiadomo, że przypadkowo się tam nie trafia. Do największych atrakcji należy niewątpliwie dobrze zachowany średniowieczny zespół miejski z charakterystyczną wieżą zegarową, gotycki kościół ewangelicki, cmentarz ewangelicki a przede wszystkim dom w którym urodził się Wlad Palownik - znany powszechnie jako Dracula (to ten żółty budynek z pamiątkową tabliczką).










Jest w tym mieście też trochę przyjemnych knajpek, które oczywiście jako wzorowi turyści nawiedziliśmy. Generalnie był to miły i smaczny początek naszej rumuńskiej przygody.

Po południu docieramy w miejsce zakwaterowania – do 4-gwiazdkowego hotelu House of Dracula położonego w kompleksie turystycznym Poiana Brasov. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi organizację noclegów to PTT Nowy Sącz jest nie do pobicia. Warunki super, choć my z Pawłem trafiliśmy na stosunkowo niewielki pokój.
Dzień IIPo spokojnie (jak na nas) spędzonej nocy pracowicie rozpoczynamy obchody Bożego Ciała. Po śniadaniu pakujemy się do autokaru i ruszamy w kultowe pasmo rumuńskich Karpat o polskiej nazwie Skała Królewska (Piatra Craiului). Nie znam wszystkich pasm górskich Rumunii ale jak dla mnie Piatra plasuje się tuż za Fogaraszami, a może nawet na równi z nimi jeśli chodzi o atrakcyjność. Góry małe obszarowo, wydawać by się mogło kameralne, a jednak dostarczające wielu wrażeń i kapitalnych widoków. Pogoda fantastyczna, wręcz upalnie. Wysiadamy z autokaru i rozpoczynamy całkiem strome podejście leśną ścieżką. Cała nasza ekipa w tym dniu mocno się rozczłonkowała. Prym wiodła grupa "biegaczy" z aspiracjami aby przejść całą grań Piatry. Przez jakiś czas szedłem z nimi, ale wystarczyło, że zatrzymałem się na chwilę by napić się wody i schować polar i już mi zniknęli z pola widzenia. Uznałem, że gonienie ich nie ma sensu. Poczekałem na pozostałych i już spokojnym tempem ruszyliśmy dalej. Momentami pokonywaliśmy rozlegle zielone hale.

Pod schroniskiem, trwają negocjacje kto idzie którym szlakiem. Wiadomo, że grupa „biegaczy” wyszła w górę już kilkanaście minut temu, ja z moimi znajomymi chcemy przejść sporą część grani – zresztą zgodnie z planem wycieczki. Jest też opcja by pozostała najliczniejsza grupa skróciła trasę i przeszła tylko fragment grani głównej P.C. Po burzliwych ustaleniach w końcu dostajemy zielone światło na realizację naszego a tak naprawdę założonego przez organizatorów planu. Uzbierała się nas dziewiątka, tak jak dawno temu na Negoiu.

Ruszamy żwawo spod schroniska Cabana Curmatura śladem najszybszej grupy. W lesie jest duszno, a ścieżka stromo wije się między drzewami. Wreszcie po kilkudziesięciu minutach docieramy do pierwszego punktu widokowego.



Wspaniałe wapienne skały kontrastujące z bujną zieloną roślinnością. Tak to właśnie zapamiętałem z wyjazdu sprzed 4 lat (wtedy robiliśmy La Om – najwyższy szczyt Piatry). Tu zaczyna się najciekawszy odcinek szlaku. Pniemy się coraz mocniej w górę a teren staje się trudniejszy. Tu i owdzie zaczynają nam towarzyszyć stalowe liny. W jednych miejscach trochę na wyrost, ale w innych są naprawdę przydatne.






Po drodze zdobywamy kilka szczytów.





Na jednym z nich zostawiłem polarową czapkę i rękawiczki z windstopera (sic). Jakieś ofiary zawsze muszą być. Dookoła wyjątkowo bujna roślinność.



Po kolejnej godzinie urozmaiconej graniówki docieramy do celu dzisiejszej wycieczki.

A jest nim szczyt Vf Ascutit mierzący 2 150 m n.p.m. Tu spotykamy resztę grupy (oczywiście bez tych robiących całą grań, bo oni schodzą gdzie indziej). Pora na grupowe i szczytowe zdjęcia.




Schodzimy już wszyscy razem. Miejscami też tutaj stromo i piarżyście. Trzeba uważać.

Docieramy ponownie do schroniska Cabana Curmatura. Tam piweczko, palinka, coś na ząb i ruszamy w drogę powrotną. Tutaj teren już ma zupełnie inny charakter. Można zdecydowanie przyspieszyć.


Generalnie był to świetny górski dzień. Była pogoda, towarzystwo, super widoki, trochę emocji – czego chcieć więcej ?
Po doskonałej obiadokolacji i deserze spotykamy się wieczorem na małym co nieco. Super atmosfera. Czas upływa bardzo miło i niestety szybko.
Dzień IIIZ lekko spierzchniętymi ustami zasiadamy do śniadania. Pogoda wciąż stabilna. Jak logika nakazuje w autokarze zaczynamy od ciucasa. W Rumunii jest taki miły zwyczaj, że niektóre gatunki piwa wzięły swą nazwę od pasm górskich. Tak właśnie jest m.in. z Ciucasem i z Bucegami. Mamy jakieś półtorej godziny jazdy, co całkiem mi odpowiada, bo można jeszcze zmrużyć oko. Mam okropnego lenia i choćby mnie wołami ciągnęli nie zamierzam zrobić choćby metra więcej ponad zamierzony plan, zwłaszcza, że jest to dla mnie powtórka z rozrywki. Na Ciukasie byłem już bowiem niemal dokładnie 4 lata wcześniej, podczas mojego pierwszego wyjazdu do Rumunii w 2013 roku z rzeszowskim PTTK. Przewyższenie niby nie jest jakieś wielkie, ale pierwsza część szlaku jest mozolna. Dodatkowo powietrze jest tu jakieś takie gęste i ciężko się oddycha. Odczuwam swoiste daja-vu, tylko jestem o 4 lata starszy.



Druga część szlaku już znacznie przyjemniejsza - dużo bardziej przestrzenna i widokowa. Góry Ciucas nie są wymagające technicznie. W przeciwieństwie do choćby Piatra Craiului nie znajdziemy tu żadnych stalowych lin, eksponowanych półek czy stromych kominków. To zdecydowanie jednak góry dla estetów, bo prawie każdy znajdzie tu coś dla siebie - od "bieszczadzkich" połonin po śmiałe skalne miasta choćby takich Sulovskich Skał.




Sam najwyższy szczyt na tle tego co nas otacza wygląda dość bezbarwnie i nieciekawie, no ale jest najwyższy. Mierzy 1954 m n.p.m., co plasuje go pod względem wysokości między Giewontem a Kasprowym Wierchem.


Kolejna rzecz, która zwraca tutaj uwagę to wyjątkowa bujność wszelkiej roślinności i mnogość jej gatunków. Zdjęcia nie do końca to oddają. Przy zejściu do schroniska mimo iż się zachmurzyło kompozycja skalnych turniczek z kolorowym kwieciem musi się podobać.








Zgodnie z tradycją pojawia się też i rumuński piesek pasterski. Wygląda groźnie, ale zna swój fach i koncentruje się wyłącznie na owcach.

Wejście do schroniska bardzo oryginalne – jakby ktoś je wydłubał w wielkiej drewnianej beczce.

Utarg mają na nas niezły. Schodzą całe tabuny ciucasów. Teraz najmniej przyjemny odcinek drogi. Zejście ze schroniska Ciucas wiedzie stromymi betonowymi płytami, na których jest pełno luźnego żwiru. Dobrze, że obyło się bez kontuzji. Z ulgą wchodzimy w płaską część doliny, gdzie co kawałek pasą się konie…


Wieczorem ponownie było co świętować

.
Dzień IVMiało lać i leje. Mieliśmy w tym dniu robić najwyższy szczyt gór Postavarul, ale panująca aura zmusza do zmiany planów. Jest grupka zapaleńców, która mimo wszystko zamierza zdobyć założony szczyt, ale ja się do nich nie zaliczam. Po pysznym jak zwykle śniadaniu wyjeżdżamy z hotelu odwiedzić punkty obowiązkowe tych rejonów. Najpierw oczywiście zamek w Branie – niby Draculi, ale nie Draculi bo tamten właściwy jest położony w Fogaraszach. Na zamku już byłem kilka lat temu, więc pieniądze zamiast na bilet wstępu przeznaczamy na bardziej przyziemne atrakcje (piwo w knajpie i palinka na straganie).


Wszystkim, którym się wydaje, że Rumunia to zapyziały, zapomniany przez Boga kraj polecam zwiedzenie Braszowa. Może porównanie tego miasta do Krakowa czy Lwowa byłoby pewnym nadużyciem, ale zdecydowanie warto się tu zatrzymać na dłuższą chwilę.
Czarny Kościół, Cerkiew św. Mikołaja, ratusz, synagoga czy prawdopodobnie najwęższa uliczka w Europie to miejsca, które koniecznie trzeba zobaczyć. Miasto leży w Siedmiogrodzie pomiędzy kilkoma pasmami górskimi takimi jak Bucegi, Piatra Craiului, Postavarul czy Piatra Mare. To tak jakbyśmy byli w Liptowskim Mikulaszu i robili wypady w Tatry Zachodnie, Choczańskie Wierchy czy Niskie Tatry. Do wyboru do koloru. Można by tu siedzieć przez miesiąc i na pewno górskich szlaków by nie zabrakło. Wszak to miasto leży niemal dokładnie „na zakręcie Karpat”.












Gdzieś na mieście jemy obiad, po powrocie do hotelu o zgrozo drugi obiad i w zasadzie wszystko co najlepsze już poza nami no może prawie wszystko, bo została ostatnia pożegnalna posiadówka. Stanęliśmy na wysokości zadania. Nawet zorganizowaliśmy tańce w korytarzu o szerokości poniżej metra . Impreza była przednia.
Rano nie pozostało nic innego jak rozerwać sklejone powieki i zapakować zmęczone zwłoki do autokaru. Robię jeszcze fotkę na pamiątkę naszego pobytu w tym wypasionym hotelu.

Trasa przed nami długa, więc cały ostatni dzień schodzi nam na powrotnej podróży. W autobusie niezmiennie wesoło, ale to już nie to samo co w drodze do Rumunii. Powrót do szarej nędzy egzystencji zbliża się wielkimi krokami.
Miałem pewne opory przed tym wyjazdem głównie dlatego, że prawie wszystkie te miejsca odwiedziłem już 4 lata wcześniej. Ale w górach nigdy nie jest tak samo. W Piatrze udało się przejść zupełnie inne rejony tego urokliwego pasma. Ciucas niby był dokładną kalką wyjścia sprzed lat, ale jest to na tyle interesujące pasmo, że warto było je ponownie odwiedzić. W Braszowie zobaczyłem trochę rzeczy, które pominęliśmy w 2013 roku. Mówiąc krótko było warto. Świetna ekipa jak zawsze w Rumunii się zebrała. Połaziliśmy po górach, pozwiedzaliśmy, poimprezowaliśmy, milo spędziliśmy czas. Czego chcieć więcej. Jedyne czego mi zabrakło to jakiejś jednej zbiorczej imprezy na koniec. Cały czas wszystko się odbywało w pomniejszych grupkach. I tak oto mój wyjazd do Rumunii nr 5 dobiegł końca.
Do domu dotarłem koło północy zmęczony, ale zadowolony. I to był mój trzeci i ostatni wyjazd z PTT Nowy Sącz w 2017 roku. Myślę, że rok 2018 nie będzie pod tym względem gorszy.
Wojtek