Forum portalu turystyka-gorska.pl

Wszystko o górach
portal górski
Regulamin forum


Teraz jest Cz cze 27, 2024 10:21 pm

Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 8 ] 
Autor Wiadomość
PostNapisane: Pn paź 19, 2015 9:15 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
O Korsyce pierwszy raz usłyszałem cztery lata temu, gdy wracając z austriackich ferrat ktoś wspomniał o Grande Randonne 20, znanym szerzej jako GR 20. Potem sukcesywnie poszerzałem swoją wiedzę o „Pięknej Wyspie”, jak nazywają ją Francuzi i wiedziałem, że prędzej, czy później, ale będę musiał tam postawić swoją stopę.

Gdy na jednym z portali sugerujących tanie loty pojawiła się oferta przelotu na Korsykę w październiku 2015 roku potrzebowałem zaledwie kilku minut do namysłu przed kupnem biletów. W ciągu kilku dni zmontowaliśmy ekipę, która miała za zadanie zdobyć kilka najwyższych korsykańskich szczytów i zaplanowaliśmy sobie kolejny trip na 2015 rok.


10.10.2015

W podróż wyruszyliśmy z Wrocławia, skąd Ryanairem mieliśmy dotrzeć to Modlina, a nastepnie tymi samymi liniami do Brukseli Charleroi by wreszcie wylądować na Figari – niewielkim lotnisku na południu wyspy. Pierwszego dnia mieliśmy w planach sprawdzenie się na korsykańskich ferratach. Wyspa bowiem obfituje w pięć opisanych dróg ferratowych. Na pierwszy ogień miały pójść ferraty w Sari-Solenzara i Chisie, które chcieliśmy zrobić jeszcze w piątek. Niestety po przylocie pogoda nas nie rozpieszczała – padało w zasadzie od rana z małymi tylko przerwami.

Sztormowa pogoda gdzieś podczas przystanku na kawę w drodze do Sari-Solenzara.
Obrazek

Kościółek w Figari (fot. Przecier)
Obrazek

W miejscu, gdzie rozpoczyna się ferrata, znajduje się też park linowy. Zaletą podróży na Korsykę w październiku jest fakt, iż jest to już po sezonie. Dlatego przy wejściu na ferratę w Sari-Solenzara nie było nikogo, kto pobierałby opłaty, dzięki czemu zaoszczędziliśmy już na starcie 16 euro! Niestety pogoda nas nie rozpieszczała, a poza tym poszliśmy w prawo, zamiast w lewo i zamiast na ferratę trafiliśmy do parku linowego. Z perspektywy czasu myślę jednak, że to była dobra decyzja, bo skała byłaby z pewnością bardzo śliska tego dnia i mogłoby to być trochę niebezpieczne. A w parku linowym przynajmniej przetestowaliśmy sprzęt, w szczególności bloczki do zjazdów na tyrolkach.

Oszpejeni, gotowi do drogi! (fot. Przecier)
Obrazek

Pierwsza atrakcja w parku linowym.
Obrazek

Wizyta na Korsyce poza sezonem, poza pozytywami w postaci zaoszczędzenia kilkunastu euro, ma jednak też swoje wady w postaci braku możliwości wypożyczenia sprzętu na ferraty i do parków linowych. Dlatego część z ekipy nie mogła skorzystać z tych atrakcji, nie dysponując wymaganym sprzętem. Podzieliliśmy się zatem na dwie ekipy – jedną wyposażoną w sprzęt, która podjęła wyzwanie parku linowego i drugą, która nie mając sprzętu, udała się w wycieczę objazdową, najpierw w kierunku Chisy, gdzie jest druga ferrata, a potem w kierunku Campingu Calamar, na którym mieliśmy się zatrzymać (gdzie nawet mieliśmy już wstepną rezerwację).



Samo przejście parku linowego też było dość emocjonujące, po części ze względu na dostępne tam atrakcje, a po części ze względu na padający deszcz, który powodował, że wiele obiektów w parku było paskudnie śliskich. Po przejściu parku linowego udaliśmy się w pobliże naszego campingu, dostając po drodze telefon od drugiej ekipy z informacją, że nasz camping znajduje się... pod wodą. Był to jeden ze skutków niedawnej powodzi na Korsyce. Ekipa jednak ogarnęła temat i znalazła alternatywny nocleg w bungalowach, kilka kilometrów bardziej na północ (Camping Merendella). Standard „domków w kontenerach” okazał się nadzwyczaj wysoki w stosunku do ceny (8eur za osobonoc). Były one wyposażone w łazienkę podpiętą do kanalizacji, kuchnię z kuchenką gazową i gazowym ogrzewaniem całego domku. Ponadto na wyposażeniu był cały komplet sprzętu kuchennego, więc spokojnie mogliśmy sobie przygotowywać własne potrawy na ciepło. Camping zaś znajdował się... 50 metrów od morza :)

Zachód słońca na plaży :) (fot. Przecier)
Obrazek


CDN...


Ostatnio edytowano Śr paź 21, 2015 7:03 pm przez Fenomen, łącznie edytowano 1 raz

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Pn paź 19, 2015 11:05 pm 
Uzależniony ;-)

Dołączył(a): So lut 09, 2013 10:52 pm
Posty: 1144
Lokalizacja: Łódź
Zapowiada się ciekawie. Ksywka "Przecier" - pierwsza klasa :brawo:

_________________
Gdzie wola - tam droga.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Wt paź 20, 2015 8:33 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
11.10.2015
Prognozy pogody, które śledziliśmy jeszcze przed przyjazdem na Korsykę były bezwzględnie jednoznaczne. Jeśli chcieliśmy zdobyć najwyższy szczyt Korsyki, Monte Cinto (2706m) musieliśmy to zaplanować właśnie na niedzielę. Miał to bowiem być jedyny dzień bezchmurnej pogody na czas naszego całego pobytu. Dlatego wstaliśmy jeszcze przed 7, a już ok 7.30 byliśmy w drodze do Haut-Asco, skąd startuje szlak na Monte Cinto. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się na kawę, ale już ok 9.30 wyruszyliśmy na szlak spod restauracji. Na szczęście nie jest trudno trafić w miejsce, skąd startuje szlak, bo droga asfaltowa się w tym miejscu po prostu kończy.

Gdzieś z drogi do Haut-Asco:
Obrazek

Panorama z parkingu w Haut-Asco:
Obrazek
Ścieżka rozpoczyna się na wysokości 1450m, co oznacza, że czekało nas ponad 1250 podejścia, co dla wielu już stanowiło wyzwanie samo w sobie. Nie mieliśmy zbyt wielu informacji na temat obiektywnych trudności na szlaku, jedynie szczątkowe sygnały o kilku łańcuchach na szlaku. Początkowo ścieżka prowadzi płasko, ale jest dość urozmaicona – dwukrotnie bowiem należy przekroczyć górskie potoki. O ile druga przeprawa jest łatwa, bo prowadzi przez drewniany mostek, o tyle pierwsza oznacza konieczność sforsowania górskiego potoku.

Grań odchodząca od Cirque de la Solitude:
Obrazek

Cirque de la Solitude w pełnej krasie, choc ostre słońce trochę przepalało zdjęcia 
Obrazek

Na mostkiem szlak zaczyna się piąć mocno w górę. Po chwili pojawiają się też pierwsze łańcuchy, które pomagają zwłaszcza przy zejściach. Są one bowiem umieszczone w miejscach, gdzie szlak prowadzi stromo po skale, po której spływają strużki wody z górskich potoków. Bywa tam więc naprawdę ślisko. Na niebie od samego rana panowała klasyczna lampa i nic nie zapowiadało, aby miało się to popsuć.

Szersza perspektywa grani odchodzącej w kierunku zachodnim od Monte Cinto:
Obrazek

Słońce już coraz wyżej I coraz mocniej ogrzewa skały:
Obrazek

Pierwszy postój zrobiliśmy mniej więcej na wysokości 1750m, gdzie zjedliśmy drugie śniadanie. Było ok godziny 11. Tempo mieliśmy zatem niezł i cel realizowaliśmy na razie zgodnie z planem. Na miejscu postoju kilku uczestników wdrapało się na pobliską turnię, skąd był piękny widok na okolicę. Choć tak po prawdzie to widoki od samego początku trasy były naprawdę imponujący. Cyrk skalny, który obserwowaliśmy i w który coraz śmielej wkraczaliśmy (Cirque de la Solitude) zdawał się nie mieć końca i sięgać aż do słońca.

I kolejny rzut oka na pobliskie formacje skalne, które fotografowałem, jak szalony :P
Obrazek

O, taki tam balkonik, skąd roztaczał się naprawdę fajny widok na okolicę (fot. Przecier) / Kamień w kształcie Korsyki (fot. Przecier)
Obrazek Obrazek

Kolejny postój zrobiliśmy przy mini stawku, gdzie teren był nieco osłonięty i nie dokuczał tak wiatr, potęgujący uczucie chłodu. Trzeba pamiętać, że na wysokości startu szlaku było 9 st. Celsjusza, co oznacza, że w przybliżeniu na wysokości naszego drugiego postoju na wysokości 2170m panowała temperatura ok 2-3 st. Celsjusza. Naturalnie odczuwalna była znacznie wyższa ze względu na ogrzewające nas promienie słońca, ale w miejscach zacienionych i wietrznych było naprawdę chłodno. Około 200 metrów wyżej dwie osoby z ekipy zrezygnowały z ataku szczytowego i zdecydowały się na zejście szlakiem do parkingu, gdzie miały na nas czekać. My zas cierpliwie wspinaliśmy się w kierunku przełęczy pod Monte Cinto, na którą prowadziła widoczna ścieżka. Na przełęczy usytuowanej na wysokóści ok 2620m znaleźliśmy się około godz. 14. Było nieco późnawo, ale jeszcze nie było dramatu. Tutaj zrobiliśmy krótki postój na uzupełnienie kalorii i płynów, skąd rozpoczęliśmy finalny atak szczytowy.

Na wysokości drugiego postoju:
Obrazek

I jeszcze panoramka z tego miejsca:
Obrazek

Stawek na wysokości ok 2400m:
Obrazek

Tu jednak trochę pobłądziliśmy. Znaki prowadziły nieco na prawo, podczas gdy wraz z Przecierem i Łukaszem poszliśmy prosto granią. Ten wybór okazał się gwarantem niezapomnianych wrażeń, których kulminacją była konieczność zejścia około 30-metrowym kominem bez żadnej asekuracji w miejscu, gdzie trudno było o sensowne stopnie pod nogi. Tak naprawdę trzeba było zaufać tarciu skały, bo był to chyba jedyny sposób, żeby w miare bezpiecznie się stamtąd ześlizgnąć. Po zejściu z komina trafiliśmy znów na szlak, ale po chwili znów zdecydowaliśmy się, tym razem w pełni świadomie, aby wraz z Przecierem wyznaczyć nową drogę na Monte Cinto. Podczas gdy ekipa rozpoczęła ostatnie podejście wzdłuż oznaczeń szlaku, my z Przecierem wyznaczyliśmy nową, graniową drogę na wierzchołek. Nasze podejście nie okazało się specjalnie trudne, taka scramblingowa I/II. Na pewno był to łatwiejszy fragment niż wcześniejszy etap zakończony kominem, który osobiście wyceniam na scramblingowe III/IV. Koniec końców, na szczycie zameldowaliśmy się około 15, spotykając tam już drugiego z Łukaszów, który normalną drogą zdołał wejść wcześniej na szczyt. Po około kwadransie na wierzchołku pojawiła się reszta ekipy, gdzie zrobiliśmy sobie dość długi popas, z żarciem, zdjęciami i ogólnym chillem.

Na przełęczy pod Monte Cinto. Charakterystyczny wierzchołek widoczny po lewej stronie to właśnie nasz cel:
Obrazek

A tu próbuję dogonić Przeciera, żeby zrobić mu zdjęcie, jak wyznacza nową drogę, ale skubaniec gonił tak, że ni cholery nie było jak mu zrobić dobrego zdjęcia :P
Obrazek

Panoramka ze szczytu:
Obrazek

Grupowe na szczycie (fot. Przecier)
Obrazek

Około 16 rozpoczęliśmy zejście z wierzchołka. Tym razem już grzecznie zgodnie z oznakowaniem szlaku. Szlaku, który nie był specjalnie przyjemny. Zejście po dużych kamieniach, przeplatane drobnym, usypującym się żwirem z piargów było naprawdę męczące. Około 16.45 dotarliśmy jednak do przełęczy, skąd po chwili rozpoczęliśmy zejście na dół. Tu podzieliliśmy się na trzy 2-3 osobowe zespoły, w których dotarliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy postój wchodząc na szczyt na wysokości ok 2170m. Podczas tego zejścia zamyśliłem się na chwilę i niemal od razu zgubiłem szlak. Dlatego musiałem trochę improwizować, ale na szczęście z góry doskonale widziałem jak prowadzi ścieżka kilkaset metrów niżej, więc w miarę bezpiecznym trawersem zbocza powróciłem na szlak. Mój „skok w bok” na szczęście nie spowolnił grupy.

Krzyż na szczycie:
Obrazek

:) (fot. Przecier)
Obrazek

Łapiemy ostatnie promienie słońca, oświetlające już tylko szczytowe fragmenty grani:
Obrazek

Ten postój nie był zbyt długi, bo zaczynało się robić późno. Słońce lada chwila mialo się schować za grzbietem grani odchodzącej od wspomnianego skalnego cyrku. Dlatego ruszyliśmy zdecydowanie na dół, aby przynajmniej odcinek ubezpieczony łańcuchami przejść jeszcze w miarę za widoku. Szczęśliwie się nam to udało, a w zasadzie to nawet całą trasę udało się zakończyć przed zmrokiem, choć kończyliśmy już w solidnej szarówce, ale na szczęście bez większych przygód. Na dole spotkaliśmy dwójkę, która zrezygnowała z ataku szczytowego i po chwili wróciliśmy na camping (z przygodami, bo należało jeszcze znaleźć miejsce, gdzie można kupić coś do jedzenia: na śródziemnomorskiej wyspie. W niedzielę. Po 22).


Ostatnio edytowano Śr paź 21, 2015 6:57 pm przez Fenomen, łącznie edytowano 1 raz

Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr paź 21, 2015 4:21 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr paź 31, 2007 9:46 pm
Posty: 4470
Lokalizacja: GEKONY
Kiedyś w tym rejonie koleżanka z pracy działała. Super widoki i skała, gdzieś tam było jakieś wielkie U pod które się podchodziło po sztucznych ułatwieniach chyba i z tego był kapitalny widok na wschód albo na zachód (nie pamiętam).
Generlanie... odwiedziłbym :mrgreen:

_________________
A ja dalej jeżdżę walcem, choćby pod wałek trafić miał cały świat.

http://summitate.wordpress.com/


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Śr paź 21, 2015 8:04 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Gorąco polecam!



12.10.2015

Dzień po Monte Cinto miał być generalnie dniem restu, chociaż miałem pewne opory co do takiego rozplanowania tego dnia. Wszystko za sprawą prognoz pogody, które mówiły, że poniedziałek miał byc ostatnim dniem jako takiej pogody na Korsyce podczas naszego pobytu. Reszta ekipy jednak wyraźnie potrzebowała też tego dnia odpoczynku, więc ostatecznie rozplanowaliśmy to sobie następująco: ekipa ferratowa miała pojechać sobie znów na ferraty, a ekipa nieferratowa miała pojechać sobie na wycieczkę objazdową na wysunięty na północnym skraju wyspy półwysep Cap Corse.

Wschód słońca nad Morzem Tyrreńskim :)
Obrazek

I jeszcze jedno zdjęcie ze wschodu, które mi osobiście bardzo się podoba :)
Obrazek

Początkowo jednak w planach było podejść na plażę i sfotografować wschód słońca, co z pespektywy czasu uważam za kapitalną decyzję, bo zdjęcia wyszły fantastyczne i mamy świetną pamiątkę z korsykańskiego wybrzeża.
Plan co do ferrat sporządziliśmy sobie dość ambitny na ten dzień. Chcieliśmy bowiem zrobić dwie ferraty. Pierwszą, która znajdowała się w pobliżu miejsca, skąd dzień wcześniej startowaliśmy na Monte Cinto – w Moltifao (via ferrata a Manicella). Drugą z zaplanowanych ferrat była zaś ta, pod którą podjechała ekipa nieferratowa w sobotę, gdy my byliśmy w parku linowym – w Chisie (via ferrata D’U Calancioni).
Dość sprawnie i szybko dotarliśmy do Moltifao, skąd miała startować pierwsza z ferrat, ale spotkała nas tu na miejscu dość przykra niespodzianka. Otóż okazało się, że w wyniku niedawnych ulewnych deszczów lokalny potok tak przybrał na sile, że niszczycielski żywioł zerwał most prowadzący do miejsca, skąd startowała ferrata. Niestety nie było możliwości, aby sforsować rzekę i tym razem musieliśmy się obejść smakiem. Po chwili przyjechało też w tę okolicę dwóch Francuzów, po rozmowie z którymi ostatecznie uznaliśmy, że szkoda czasu i lepiej od razu jechać do Chisy, co miało dać nam szansę, aby jeszcze coś tego dnia podziałać.

Powyginane przęsła – tyle zostało z mostu, który kiedyś tu był...
Obrazek

Mimo wszystko, podróż z Moltifao do Chisy zajeła nam około dwóch godzin. Po drodze zrobiliśmy krótki postój w Corte – miejscowości będącej w samym centrum wyspy, gdzie znajduje się jedyny na wyspie uniwersytet (i gdzie można podziwiać uroki miejscowych studentek ;) ). Największą zaś atrakcją Corte jest z całą pewnością tzw. ‘Orle Gniazdo’ – fortyfikacja zbudowana na skale, z widokiem na strzelistą grań za jej plecami. W Corte jednak nie spędziliśmy zbyt wiele czasu, goniąc do Chisy, w której zameldowaliśmy się około godziny 15.

Gdzieś w pobliżu Corte
Obrazek

Znów skorzystaliśmy na tym, że byliśmy na Korsyce poza sezonem. Znów nie spotkaliśmy żywej duszy przy budce z wejściówkami na ferratę, a więc znów oszczędziliśmy około 15 euro. Ferrata w Chisie była rozpisana na około 3-4 godziny. Wydawało mi się to dość dużo, jak na ferratę, ale trzeba było się osobiście przekonać, czy faktycznie ferrata jest tak długa. Po oszpejeniu się i podejściu pod ferratę (swoją drogą, bardzo męczącym, bo ostro pod górę), dotarliśmy do mostu linowego, w którym można było się już wpiąć, choć zaraz po nim mieliśmy jeszcze dobrych kilka minut marszu zanim dotarliśmy do podstawy skały.

Słynne „Orle Gniazdo” w Corte:
Obrazek

Początek drogi był dość prosty. Ot, po klamrach do góry. Żadnych specjalnych atrakcji, ale dość szybko nabieraliśmy wysokości. Z biegiem czasu zaczynało się robić coraz ciekawiej, ze względu na wysokość i rozpędzający się wiatr. Miejscami skała stawała się dość śliska, ale ogólnie przejście tego początkowego fragmentu nie przedstawiało większych trudności. Po około godzinie dotarliśmy do miejsca, gdzie kończył się pierwszy etap tej ferraty.

Pogoda zaczynała się kiepścić. Chmury szczelnie przykrywały niebo, a ponad nie wystawały tylko najwyższe korsykańskie wierzchołki. Podejrzewam, że na zdjęciu jest Monte Rotondo (2622m) choć pewności nie mam.
Obrazek

I tutaj przytrafiła nam się chwila konsternacji. Kolejnym etapem miał być przejazd tyrolką, a po niej przejście pod okapem, a potem po siatce do góry i dalej na dość mocnym przewieszeniu. Wyglądało to naprawdę hardkorowo, ale mieliśmy chyba większe problemy. Po pierwsze zrobiło się dość późno, a to co przed nami zdawało się zająć nam przynajmniej dwie godziny. Oznaczało to, że prawdopodobnie musielibyśmy schodzić z góry po ciemku. Ponadto pogoda zaczęła się psuć. Niebo zasunęło się chmurami i wydawało się, że lada chwila spadnie deszcz.

Skała, na którą prowadziła nasza ferrata:
Obrazek

Dlatego podjęliśmy decyzję, że na tę chwilę odpuszczamy sobie dalszy etap tej ferraty, ale aby za szybko sie zamknąć tego dnia, podeszliśmy sobie na szczyt tej skały ścieżką powrotną. Na szczycie zrobiliśmy sobie krótki postój, ale że faktycznie zaczynało sie robić późno, rozpoczęliśmy zejście. Jak się okazało, nie było ono tak długie, jak mi się początkowo wydawało i zajęło nam ono około pół godziny. Po drodze jeszcze natknęliśmy się na jedną atrakcję – po raz pierwszy spotkałem żółwia w jego naturalnym środowisku. Po krótkiej sesji zdjęciowej ruszyliśmy dalej w dół, by około 18 znaleźć się w pobliżu auta.

Widoczna siatka, po której pewnie mielibyśmy się wspinać:
Obrazek

Zdjęcie wykonane w wyższej partii skały, gdzie dotarliśmy ścieżką, zamiast ferratą:
Obrazek

Żółwik :P
Obrazek

Wieczorem spotkaliśmy się z drugą grupą, która zjeździła wzdłuż i wszerz całe Cap Corse. Zrobiliśmy sobie też ognisko na plaży i w dobrych nastrojach zamknęliśmy dzień.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: Cz paź 22, 2015 7:33 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
13.10.2015

Początkowo chcieliśmy w środę spróbować zmierzyć się z Monte Rotondo (2622) – drugim co do wysokości szczytem Korsyki, ale pogoda od rana nie nastrajała zbyt optymistycznie. Może nie padało, aby niebo było dość szczelnie zasnute chmurami, które, na oko oceniając, zaległy gdzieś na wysokości 1900-2000 metrów. Oznaczać to mogło, że sporą część szlaku musielibyśmy przejść w chmurach, a być może nawet w padającym w nich deszczu. Dlatego uznaliśmy, że nie ma sensu na siłę moknąć. Góra nie zając, nie ucieknie.

Dzień jednak rozpoczęliśmy od... kąpieli w Morzu Tyrreńskim. Byłoby to niedopuszczalne, aby będąc w ciepłych krajach i tak blisko morza, nie wykąpać się w morzu. Woda była dość ciepła – miała mniej więcej temperaturę sierpniowego Bałtyku. Wybrzeże, co prawda było dość kamieniste, więc wejście i wyjście z wody było mało komfortowe, ale ogólnie kąpiel w morzu była czymś naprawdę ekstra!

Masyw Aiguilles de Bavella traci na efektowności, gdy jego postrzępione turnie skrywają się w chmurach:
Obrazek

Ostatecznie ustaliliśmy, że ekipa nieferratowa wybierze się tego dnia na południe – docelowo do Bonifacio. Druga grupa zaś miała podjąć jeszcze jedną próbę wejścia na ferratę, na którą nie trafiliśmy w sobotę i kiedy wylądowaliśmy ostatecznie w parku linowym. Dość szybko i sprawnie dotarliśmy do Sari-Solenzara, gdzie szybciutko się oszpeiliśmy i dotarliśmy pod ferratę. Podobnie jak w sobotę, tak i teraz w budce z biletami nie było żywej duszy, więc weszliśmy znów za darmo. Tym razem już bez problemów od razu ruszyliśmy w kierunku ferraty.

Skała, na której poprowadzona jest ferrata:
Obrazek

Ta zaś rozpoczynała się od tyrolki, po której przejechaniu należało przejść kilkaset metrów pod górę, aż do podstawy skały, gdzie zaczynała się właściwa ferrata. Początek był bardzo podobny do początku ferraty z Chisy. Znów po klamrach powolutku, ale cierpliwie pod górę. Różnica w stosunku do ferraty z Chisy była tylko taka, że tym razem słońce mimo wszystko prażyło niemiłosiernie, zwłaszcza do żółtawej skały, od której promienie sie odbijały i jeszcze nas dogrzewały.

Dość osobliwa formacja widoczna z jednego z naszych przystanków na ferracie:
Obrazek

Po chwili dotarliśmy do pierwszej atrakcji na ferracie. Była nią siatka, po której należało się wspiąć niczym jakiś spiderman. Oprócz siatki z liny stalowej była też poprowadzona dodatkowa lina, do której wpinało się karabinki od lonży, aby nie wpinać ich do siatki. Siatka ma wysokość około 8 metrów i wchodzi się na nią tyłem do skały. Choć siatka nie jest super wysoka, to jednak wejście po niej, a zwłaszcza opieranie się o nią, w kierunku powietrza, robi wrażenie. Było to naprawdę fajne i nowe doświadczenie. Po wyjściu z siatki i obróceniu się znów przodem do skały, równie dobrze można się było wcale nie przypinać do skały, bo ferrata w dalszym odcinku prowadziła dość znacznym połogiem. Do końca tej ferraty nie spotkaliśmy już praktycznie żadnych ciekawszych fragmentów.

Rzeczona siatka:



Po jej zakończenu można jednak było przedłużyć sobie wspinanie, decydując się na ferratę Via Ferrata de Punta, wycenioną na pobliskich tabliczkach jako bardzo trudna. Mimo wszystko podjęliśmy wyzwanie, choć jeden z Łukaszów odpuścił i zdecydował się na zejście już po zakończeniu pierwszej ferraty. Początkowy odcinek tej drugiej nie nastręczał większych trudności. Przeszliśmy go dość sprawnie, choć pierwsze trzy-cztery ruchy wymagały zrobienia naprawdę solidnych kroków. W dalszym fragmencie ferrata okrąża skałę, a potem prowadzi bezpośrednio w górę.

Tyrolki na ferracie:


I tutaj zaczynała się właściwa trudność. Mieliśmy przed sobą około 30-metrowy filar, który należało pokonać na dość znacznym przewieszeniu. Oznaczało to, że szczytowy fragment ferraty należało wykonać praktycznie w caości na rękach. Dla mnie, z przeciążonymi stawami łokciowymi jeszcze na ściance przed wyjazdem na Korsykę, było to spore wyzwanie. Wcale nie było mi w głowie robienie zdjęć z tego miejsca, podobnie jak Przecierowi, bo skupiałem się tylko na tym, aby ja najszybciej i jak najsprawniej opuścić ten filar i dać odpocząć dłoniom. Były może dwie mini-dziuple, gdzie faktycznie ręce mogły chwilę odpocząć, ale jednak cały czas miałem w głowie, aby jak najszybciej pokonać tę ferratę. Koniec końców udało się bezpiecznie dotrzeć na szczyt, gdzie zrobiliśmy sobie krótki postój i sesję zdjęciową.

Początek najciekawszej zabawy na ferracie (fot. Przecier)

Obrazek Obrazek

Zejście z ferraty było znacznie bardziej urozmaicone, niż na poprzednich. Początkowo prowadziło ono stromo w dół, cały czas z możliwością wpięcia się w stalową linę poprowadzoną przy skale. Potem był jeszcze mostek wiszący, za którym zejście prowadziło ostro w dół. Po chwili dotarliśmy do pierwszej z tyrolek, których na zejściu mieliśmy w sumie chyba trzy lub cztery. Każda kolejna zaś była chyba dłuższa od poprzedniej, przy czym rekordowa miała ponad 400 metrów! To zejście z ferraty było zdecydowanie najprzyjemniejsze, że wszystkich, jakie doświadczyliśmy na korsykańskich ferratach.

Po zejściu zrobiliśmy sobie krótki popas nad rzeką, gdzie czekał na nas już od dobrych kilkunastu minut Łukasz. Po chwili jednak już ruszyliśmy dalej w drogę, aby wieczorem spotkać się z drugą grupą w Bonifacio.

W drodze do Bonifacio:
Obrazek

Bonifacio zaś to miasto niezwykłe. Osadzone niemal w całości na skale, która nieustannie eroduje, smagana przez wiatry i oblewana przez morskie fale. A skała ma niezwykły, olśniewająco biały kolor, jakby marmur od najlepszych antycznych rzeżbiarzy. Największą atrakcją Bonifacio są schody aragońskie, wyciosane, jak głosi legenda, w ciągu jednej doby, aby obronić miasto przed najazdem Genueńczyków. Szkoda tylko, że w październiku schody są nieczynne dla zwiedzających, więc musieliśmy się obejść znów smakiem. Mimo wszystko spędziliśmy fantastycznie czas w Bonifacio, spacerując po gotyckich, ciemnych zaułkach, cmentarzu z wysokimi kapiczkami i obserwując pobliskie latarnie morskie. Wisienką na torcie była obecność w porcie w Bonifacio... polskiego żaglowca, Pogorii! Na szczęście pogoda wytrzymała i nie spadła z nieba ani jedna kropla deszczu. Zaczęło padać dopiero podczas powrotu na camping i to rozpadało się naprawdę solidnie. Ale najwazniejsze, że znów pogoda dopisała nam w ciągu dnia i udało się go spędzić aktywnie, rejestrując przy tym doskonałe zdjęcia.

Zatoka Bonifacio:
Obrazek

Bastion Bonifacio:
Obrazek

Troche szersza perspektywa na Zatokę Bonifacio:
Obrazek

Mieszkać w takim bloku I mieć tam balkon, to by było coś ;)
Obrazek

Cmentarz w Bonifacio (fot. Przecier)
Obrazek

Modelka ;) (fot. Przecier)
Obrazek


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: N paź 25, 2015 2:38 am 
Przypadek beznadziejny
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pn kwi 11, 2011 9:25 pm
Posty: 1503
Lokalizacja: W-wa
fajny wypad
takie kamieniste tereny jak niżej bardzo mi pasują, no i to GR 20 niemożebnie kusi
Obrazek

_________________
Nutko moja
https://www.youtube.com/@CarpathianMusicWorld/playlists


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
PostNapisane: N paź 25, 2015 5:47 pm 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
GR20 wstępnie planujemy na 2017 :)


14.10.2015

Ostatni dzień przywitał nas paskudną pogodą – na Korsyce rozpadało się na amen. A żeby nas jeszcze bardziej zdenerwować, prognozy mówiły, że od następnego dnia (w którym mieliśmy wyjeżdżać) pogoda miała się poprawić i ustabilizować aż do końca następnego tygodnia. Nie było jednak co narzekać. Na szybko opracowaliśmy plan wycieczki objazdowej po Korsyce, aby nie zmarnować tego dnia. Padło na zachodnie wybrzeże Korsyki, a w szczególności na Zatokę Porto (Gulfe de Porto). Po wcale nie szybkim śniadaniu i tym bardziej nie szybkim pakowaniu, udaliśmy się w drogę.

Początkowo kierowaliśmy się w kierunku Corte, skąd potem mieliśmy odbić na Cargese na wybrzeżu, skąd potem mieliśmy uderzyć na północ aż do samego Porto (które nota bene jest... wioską z niespełna 400 mieszkańcami).

Aby jednak podróż nie była zbyt nudna, zaplanowaliśmy sobie jeszcze po drodze wycieczkę do Lasu Aitone, gdzie znajduje się rezerwat sosen czarnych. Miejsce to stanowi fragment zupełnie dziewiczej, korsykańskiej przyrody i jest zwykle opisywane jako „must see” na Korsyce. A ponieważ mieliśmy to praktycznie po drodze, więc nawet bez nadkładania kilometrów mogliśmy zobaczyć kolejne ciekawe miejsce.

Dość powszechny obrazek w korsykańskich górach ;)
Obrazek

Pogoda nas nie rozpieszczała. Chociaż zaraz po rozpoczęciu podróży przestało padać, to jednak cały czas było bardzo pochmurno i co chwila na nowo próbowało coś z nieba lecieć. Na ekstra widoki raczej zastem nie mieliśmy co liczyć, ale należało zastosować żelazną regułę: „pieprzyć pogodę, jedziemy jak po swoje”.

Jednak to nie pogoda była największym problemem tego dnia. A była nim droga. Niezwykle kręta i momentami niebezpieczna. Ale nie mogło być inaczej. Wszak musieliśmy przeciąć wyspę i przejechać przez sam jej środek, gdzie znajdują się główne korsykańskie masywy. Istniało zatem spore ryzyko zapaskudzenia tapicerki w autach na sam koniec naszej kilkudniowej wycieczki, dlatego w rękach i nogach kierowców było, aby każdy dojechał cało i aby tapicerka pozostała nienaruszona.

Pierwszym przystankiem po drodze było Jezioro Calacuccia, które widzieliśmy ze szczytu Monte Cinto. Jezioro to jest ograniczone od południowego zachodu zaporą, dzięki czemu siła rzeki, która z niego wypływa, może być regulowana. Przy jeziorze zrobiliśmy sobie kilka zdjęć i ruszyliśmy w dalszą drogę, w kierunku Lasu Aitone i tamtejszych wodospadów.

Tama na jeziorze Calacuccia:
Obrazek

Most genueński. Jeden z wielu na Korsyce:
Obrazek

Po około godzinnej jeździe dotarliśmy wreszcie do rzeczonego lasu. Deszczowa i mglista pogoda dodatkowo dodawała klimatu temu miejscu. Zrobiliśmy kilka zdjęć, po czym udaliśmy się w kierunku wodospadów. Nie byliśmy do końca pewni, czy ścieżką, którą wybraliśmy, jest właściwa, ale jak się potem okazało, tym razem nie poblądziliśmy. Do wodospadów dotarliśmy po kwadransie. Przyznam, że spodziewałem się po nich chyba nieco więcej, a zoaczyliśmy niewielką kaskadę. W otoczeniu starych czarnych sosen i w mglistej atmosferze to miejsce miało jednak niesamowity klimat!


Las Aitone:
Obrazek

Ściana po drugiej stronie wąwozu, wyżłobionego przez potok I wodospady. Aż dziwne, że nie ma tam żadnej ferraty poprowadzonej ;)
Obrazek

Wodospady Aitone:
Obrazek

Trochę zabaw czasem naświetlania a aparacie:
Obrazek

I jeszcze jedna próba :)
Obrazek

Stąd udaliśmy się w kierunku Cargese. A przynajmniej taki byl początkowo plan. Jak się bowiem potem okazało, druga grupa lekko zmieniła trasę i w efekcie musiała na nas czekać w Porto blisko godzinę. Po dotarciu do Cargese ruszyliśmy w kierunku Piany, by wreszcie dotrzeć do Porto. i trzeba sobie otwarcie przyznać, że warto było cały dzień jeździć po tych wąskich, krętych, górskich dróżkach, aby trafić w to miejsce. Późnym popołudniem, gdy akurat dojeżdżaliśmy do Porto, pogoda znów zaczęła się poprawiać, dzięki czemu trafiliśmy na spektakularną feerię barw zachodzącego słońca, odbijającego się w wodach Morza Liguryjskiego, które wrzynało się z całą mocą w skaliste wybrzeże zachodniej Korsyki. Efekt był doprawdy piorunujący i aż żal było, że niedługo się to skończy, bo słońce utonie w morzu, dzień się skończy, a nazajutrz trzeba będzie opuścić wyspę...

Korsykańskie serduszko:
Obrazek

Droga z Piany do Porto obfitowała w takie krajobrazy:
Obrazek

Zatoka Porto widziana z drogi z Piany:
Obrazek

Mały bonusik od Przeciera:
Obrazek

I na koniec jeszcze fotograficzna wisienka na torcie :)
Obrazek


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 8 ] 

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 19 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Szukaj:
Skocz do:  
cron
POWERED_BY
Polityka prywatności i ciasteczka
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL