Wypad zaplanowany wcześniej, noclegi w Popradzkim Plesie zarezerwowane, więc standardowo trzeba było kilka razy dziennie sprawdzać prognozę na wszystkich portalach pogodowych i oczywiście dopytywać na forum

Plan był prosty – 3 szczyty w 3 dni. A że mieliśmy do dyspozycji tylko dwa noclegi to startujemy w niedzielę 30-go sierpnia o 4:30, żeby o sensownej porze zameldować się na Słowacji. Z parkingu elektriczki do hotelu górskiego dowozi nas samochód hotelowy. Darmowy to ten przejazd nie był, ale jakoś nikt o tym wcześniej nie wspomniał. Zostawiamy wielkie wory w hotelowej przechowalni i startujemy do Złomisk. Gorąco jak diabli, ale pięknie. I ludzi brak!

Idziemy dalej w stronę Rumanowego wypatrując żlebu w który trzeba się wbić. Mój towarzysz analizuje (brzydkie słowo) topo wydrukowane z internetu, toteż długo się nie zastanawiamy. Po pokonaniu kruchego żlebu kierujemy się w lewo, trawersując zbocza Rumanowego by po krótkim czasie zameldować się na Gankowej Przełęczy. Widoki rewelacja. Lufa do Doliny Kaczej robi wrażenie.


I tylko śmigło lata jak wściekłe. Po powrocie dowiedziałem się dlaczego... [*]

Po dłuższej przerwie szpeimy się i dalej na lotnej wyruszamy w stronę Ganku. Grań jest krótka i niezbyt trudna, ale dość powietrzna. Pogoda rozpieszcza a ludzi wciąż jak na lekarstwo. To jest to co tygryski lubią najbardziej. Po drodze mijamy ze 2,3 miejsca w których warto się przyasekurować, choć po drodze jest też gość, który schodził w sandałach i w plecaczku miejskim. Nie żebym miał coś przeciwko plecakom miejskim, ale odniosłem wrażenie, że facet znalazł się tu przypadkiem!!! Cóż, nie takie rzeczy się w górach widywało

Po krótkiej chwili meldujemy się na Ganku. Napotkani turyści robią nam foto (nawet nie chcieli kasy:))

Ktoś ostatnio pisał, co bardzo mi się spodobało, że w niedzielę przy pięknej pogodzie, bardzo przyjemnie posiedzieć na ganku. Muszę stanowczo potwierdzić tę teorię. Słońce wali coraz bardziej więc postanawiamy wracać na piwko (no może nie jedno) do schroniska w Popradzkim Plesie. Po 3 godzinkach spijamy pierwszego Staropramena. Po kolejnych 3 (godzinach, nie piwkach) spadamy spać bo jak to mówią, rano trzeba wstać...
Drugiego dnia po obowiązkowym śniadaniu, startujemy w stronę Chaty pod Rysami. Pogoda żyleta więc można było się cieszyć pięknymi widoczkami dookoła. Po lewej ciągnie się Grań Baszt, którą też kiedyś trzeba będzie odwiedzić.

Kolega maratończyk narzucił niezłe tempo, bo przy chacie meldujemy się po 1,5 h od wyjścia z Popradzkiego P. Tutaj przerwa na cofolę


No nic, trzeba ruszać dalej w stronę Wagi. A z Wagi zerkamy w stronę wczorajszego Ganku i zastanawiamy się jak to możliwe, że pod Galerią Gankową są drogi, które ludzie potrafią przejść.

Wyciągamy opis drogi i ruszamy w stronę Kogutka. Przed nami jakiś duet poszedł niższą półką i musieli przed łańcuchami zrobić nieprzyjemny komin, ale jakoś dali radę. W każdym razie z Wagi nie wyglądało to przyjemnie. Na szczęście my poszliśmy uważnie za kopczykami i po kilkunastu minutach zaczynamy wspinać się po łańcuchach. Widok spod Kogutka na Chatę pod Rysami.

Dalej idziemy z kartką w ręku coby na pewno nie minąć właściwego żlebu. Po drodze kilka razy błądzimy i wracamy do ostatniego napotkanego kopczyka, aż w końcu dochodzimy do żlebu, który wydaje się być tym właściwym. Niestety na moje oko nie wygląda on fajnie. Kruchy, stromy i do tego bez śladów użytkowania. Czy to na pewno tu? Powoli pniemy się jednak do góry. Na wyjściu żlebu znów pobłądziliśmy i zamiast na wprost do klamer poszliśmy w lewo na grań. Uratowała nas dwójka, którą wcześniej widzieliśmy pod Kogutkiem a która to teraz schodziła w dół po klamrach na przełączce. Teren był na tyle zagmatwany, że zapominamy robić zdjęć. Dopiero na szczycie przypominamy sobie o aparatach. Niestety nie ma komu zapłacić za zrobienie fotki więc musimy pozować solo. Lepsze to niż selfie


Na szczycie spędzamy z 15 minut i wracamy na dół. Na szczęście znaliśmy już drogę więc poszło dużo szybciej. Postanowiliśmy wracać tą samą drogą, bo po pierwsze nie mieliśmy opisu zejścia do Złomisk a po drugie nie było tam Chaty gdzie można się było napić Litovela:). Po jednym dużym postanawiamy wracać do Popradzkiego. Kolejne piwo pijemy w Popradzkim około 15 więc tym razem postanawiamy potarasować się troszkę dłużej niż dnia poprzedniego.
Trzeci dzień rozpoczynamy wcześniej bo chcieliśmy o rozsądnej porze pojawić się w domach. Tuż przed 7, o bolących głowach kierujemy się w stronę Osterwy. Słońce jeszcze za grzbietami. Na przełęcz wychodzimy po 45 minutach.

W dalszej drodze (zresztą jak co dzień) musieliśmy oczywiście pobłądzić. Powodem był fakt, że poprzedniego wieczoru przy piwie (nie pamiętam którym) zgubiliśmy kartki z opisem drogi. Efekt był taki, że zamiast w stronę Tępej blisko grani, poleźliśmy magistralą. Dopiero w kotle coś tam świta, że to chyba jednak nie tak było narysowane

Postanawiamy opuścić magistralę i po stromych trawach i kamiennych telewizorach pniemy się w stronę grzbietu gdzieś tam w kierunku Tępej. Po wejściu na grzbiet odsłania się taki widok.

Wiemy już, że trzeba będzie sporo zejść na dół do przełęczy. Na szczęście obaj pamiętamy z opisu, że na szczyt prowadzą dwa żleby o podobnym nachyleniu. Wybieramy ten drugi, który stąd wydawał się łatwiejszy. Żleb jak to żleb – jest stromy i cholernie kruchy. Myślimy sobie, że w drodze powrotnej będzie katorga. Ale z drugiej strony co tu się martwić na zapas skoro jeszcze nawet nie szczytowaliśmy. Ciśniemy więc do góry. Na wyjściu ze żlebu kierujemy się po najprostszej linii w stronę grani. Wychodzimy na szczyt a tu dupa. Nie ma kowadła. Coś popierniczyliśmy. Widać stąd gdzie jest właściwy szczyt, ale widać też, że granią go nie zrobimy. A już na pewno nie bez liny. Z ostrożności włączam nawigację na szczyt i schodzimy nieco w dół. Po piętnastu minutach meldujemy się na Kończystej. Poznaję po kowadle. Postanawiam wdrapać się na górę bo przecież nikt by tego tutaj nie zaliczył


Od razu muszę przyznać, że miał rację Kilerus pisząc, że na Kończystą wejdzie większość turystów a na kowadło niekoniecznie. Kompan mój odmówił próby zdobycia kowadła burcząc pod nosem, że jestem jeb...ty. Dodać trzeba, że gdyby nie tasiemka musiałbym odpuścić. Ekspozycja porządna toteż zejście z kowadła było przemyślane kilka razy i bardzo czujne

Ponieważ chcieliśmy być wcześniej w domach na szczycie zabawiamy z 5 minut i uciekamy. Tym razem wybieramy drugi żleb opadający wprost na przełęcz. Z przełęczy wychodzimy pod Tępą. Przeszło nam przez myśl, żeby z przełęczy wrócić przez Złomiska, ale coś mi dzwoniło, że był tam jakiś jeden nieprzyjemny moment a sprzęt został w Popradzkim toteż wracamy tą samą drogą. Rzut oka spod Osterwy w stronę Popradzkiego. Tym razem słońce grzeje już pełną gębą...

W hotelu szybka cofola i spadamy na dół bo jeszcze długa droga przed nami.