Gerlach (Gerlachovský štít; 2655 m n.p.m.)droga: Kurczab (VI-)Gerlach – nie dosyć, że najwyższy w Tatrach, to jeszcze w całych Karpatach. Jak to zazwyczaj z „najszczytami” bywa, większość osób ma na nie wielkie parcie… Czy ja miałem? Jasne, że nie! Nie znaczy to oczywiście, że nie chciałem tam wejść. Myślałem jednak, by zrobić to w jakiś ciekawy sposób, bo samo zaliczanie nigdy mnie nie interesowało.
Pomysł drogi Kurczaba podsunął mi Zipi przy okazji rozmowy o głównych tatrzańskich celach na ten sezon, no i zaczęło się… Od słowa, do słowa, aż w końcu, późnym, poniedziałkowym wieczorem, byliśmy już na Słowacji i szykowaliśmy się do snu, by odpocząć przed jutrzejszą, długą drogą.
Godzina 5 minut 30, kiedy pobudka zagrała – no chciałbym, ale o 3 byliśmy już na nogach. Mimo, że te kilka godzin, zamiast na śnie, spędziłem na przemyśleniach natury egzystencjalnej, czuję się nad wyraz wypoczęty i gotowy do działania. Szybkie śniadanie, dojazd z miejsca noclegowego do miejsca startowego i zaczynamy podejście.
Jak tylko znalazłem się na ścieżce prowadzącej do Doliny Batyżowieckiej, zacząłem w myślach przeklinać ten szlak. Wcale nie dlatego, że ciężko mi się szło i szybko się zmachałem. Po prostu wiedziałem, że będziemy musieli tędy wracać, a szlak ten w drodze powrotnej, zawsze mi się tak niesamowicie dłuży, że chyba mam już jakiś uraz. Starałem się jednak odganiać tę myśl, tłumacząc sobie, że przecież kondycja dużo lepsza, więc tym razem na pewno będzie lajcik na powrocie.
Na próg doliny dochodzimy w szybkim tempie. Tu nic się nigdy nie zmienia – odczuwalna temperatura spada zdecydowania i wieje tak, że łeb chce urwać – jednym słowem jest ja zwykle. Jednak jak sobie przypomnę pewną wycieczkę, kiedy ledwo tu mogłem utrzymać się na nogach, to teraz można powiedzieć, że jest praktycznie bezwietrznie.
Po krótkim postoju przy wodopoju, kierujemy się pod ścianę. Słońce właśnie zaczyna oświetlać zbocza Kończystej, zapowiadając piękny dzień. Jeszcze nie jestem świadomy, że wypiździ mnie dziś bardziej niż na dworcu w Kielcach.
Zachodnia ściana Gerlacha już z daleka robi niesamowite wrażenie. Wystarczyło, że spojrzałem na przybliżony przebieg naszej dzisiejszej drogi, a już wiedziałem, że czeka nas piękne, długie i niebanalne wspinanie w dużej, niesamowicie litej ścianie. Za chwilę mieliśmy się o tym przekonać na własnej skórze.

Fot. Zipi
/Zachodnia Gerlacha/
Piotr zaczyna się wspinać. Ja zaczynam marznąć. Niech to szlag! A wystarczyło zabrać puchówkę! Jestem trochę zły na siebie, ale patrząc na poczynania partnera, pocieszam się myślą, że wyciąg jest wymagający i wkrótce się rozgrzeję. Tak też się dzieje, bo pokonując kolejne metry na pewno nie można narzekać na nudę. Przyznam jednak, że spora przewieszka, która, jak sądziłem, miała być cruxem, wydała mi się łatwiejsza niż wskazywałaby na to wycena. Natomiast najtrudniejszym miejscem wyciągu był dla mnie moment, w którym, w niewielkim przewieszeniu, należało wyjść ze skośnej, do pionowej rysy.
Wyciąg kończymy na dość wygodnej półeczce i po skonfrontowaniu schematu z terenem, w którym się obecnie znajdujemy, kontynuujemy naszą dzisiejsza przygodę. Kolejne cztery wyciągi to eleganckie i przyjemne wspinanie w litej skale, przy dużej ekspozycji. Zapewne przyjemność samego wspinania byłaby spotęgowana, gdyby „wyłączyć” ten przenikliwy wiatr, ale nie można mieć wszystkiego. Z drugiej jednak strony, wystarczyło trochę pomyśleć i przynajmniej na stanach można było stać w cieple. No cóż, za gapowe się płaci. Na stanie przed szóstym wyciągiem to „zapłaciłem” całkiem sporo – chyba przez całą ostatnią zimę tak nie zmarzłem.
Piękne, powietrzne i zróżnicowane wspinanie na szóstym wyciągu zrekompensowało jednak stanowiskowe niedogodności. Dawno nie miałem okazji przechodzić tak eleganckiego i śmiało poprowadzonego odcinka. Najpierw trzeba było wyjść pionową ściankę pod niewielki okapik, następnie wzdłuż owego okapu, skośnie w górę, głównie na tarcie, po niezwykle litej płycie dojść pod przewieszkę. Po pokonaniu pierwszej przewieszki, zamiast miejsca na mały rest, od razu wchodziło się w drugą, trudniejszą, która wyprowadzała do pionowego zacięcia. Wrażenia potęgowała wszechobecna lufa. Naprawdę kawał rewelacyjnego wspinania. Bezdyskusyjnie był to najładniejszy odcinek dzisiejszej drogi, a dla mnie jeden z ciekawszych, jakie miałem okazję przechodzić w Tatrach.

Fot. Zipi
/Lufa towarzyszyła przez większość czasu/Kolejny wyciąg, choć już nie tak emocjonujący również był bardzo estetyczny. Wyprowadzał na obszerną półkę, na której założyliśmy dla wygody stan
i urządziliśmy sobie mały popas. Wszak do szczytu było stąd jeszcze szmat drogi. Po uzupełnieniu kalorii kontynuujemy wspinaczkę. Pokonujemy bardzo zróżnicowany teren i w końcu wychodzimy na grań.

Fot.
Zipi /w końcu słoneczne wspinanie/Tu małe zaskoczenie, przynajmniej dla mnie. Oczywiście wiedziałem, że do szczytu, którego nawiasem mówiąc nawet stąd jeszcze nie widać, będzie kawał drogi, ale spodziewałem się raczej terenu, który szybciutko można przebiec w podejściówkach nie przejmując się liną. Rzeczywistość była jednak odmienna – teren z pewnością nie należał do banalnych.

Fot. Zipi
/Do końca jeszcze kawał drogi - wchodzimy na turnię 1, trawersujemy turnię 2, następnie wychodzimy na zaznaczoną strzałką przełączkę i obchodzimy WGS/Po kilku głębszych oddechach wchodzimy na pierwszą turnię, następnie trawersujemy drugą, kończąc na dość wygodnym balkoniku. Jeszcze chwilę temu trząsłem się z zimna na stanie, a teraz mam wrażenie, że zaraz się zapalę, a już na pewno poparzę sobie stopy od rozgrzanej gumy. Z uwagi na powyższe oraz oczywiście na komfort, na wspomnianym balkoniku zakładamy już buty podejściowe, a dla podkręcenia tempa, dalej postanawiamy iść już z lotną asekuracją. Nie była to chyba najtrafniejsza decyzja dzisiejszego dnia, gdyż zaraz za przełączką pod Wyżnią Gerlachowską Strażnicą byliśmy zmuszeni do pokonania około 10m niebanalnego trawersu, z dość nieprzyjemnym miejscem (IV może V), a następnie mniej więcej 80m trójkowej depresji.

Fot. Zipi
/Ciekawe formacje/Na szczęście od końca wspomnianej depresji do szczytu zastaje nam już tylko około 100m łatwego terenu, który pokonujemy już bez asekuracji.
W ten sposób, po 7h i 40min od startu, meldujemy się w najwyższym miejscu Tatr. Micha się cieszy!

Fot. Zipi
/Król urobiony, czyli w Tatrach wyżej się już nie da/Zejście Batyżowiecką Próbą to już oczywiście robota, którą wykonuje się z musu, więc próżno szukać u nas jakiegoś większego entuzjazmu spowodowanego samym faktem schodzenia tym żlebem, jednak humory ciągle dopisują. W końcu nie codziennie ma się okazję zrobić tak rewelacyjną drogę i zdobyć przy okazji Króla Tatr.
Po dojściu pod Batyżowiecki Staw i zobaczeniu żółtych znaków na kamieniach, mój doskonały nastrój zostaje jednak zakłócony. Wchodzę przecież na ścieżkę, której tak się obawiałem od samego rana… Ku mojemu zdziwieniu, po raz pierwszy idzie mi się tędy dobrze i co najważniejsze – szybko!
Więcej fotek:
http://mountainadventure.weebly.com/gerlach.html