Wprawdzie większą część urlopu spędziliśmy nad morzem, ale po górach też co nieco udało się pochodzić. I tak:
13.06 Alpy Julijskie, Cima di Terrarossa (2420m).
Po drodze na letnisko nad Adriatykiem o świcie podjeżdżamy stromą, krętą drogą na hale Altopiano del Montasio w Sella Nevea. Prognozy były dość optymistyczne, jednak to co widzimy na niebie już takiego wrażenia nie sprawia. Przez pewien czas bezskutecznie czekamy aż się chmury rozwieją, w końcu ruszamy w stronę schroniska Rifugio di Brazza. Rok temu dotarliśmy tylko pod schronisko – taka była lipna pogoda. Chociaż prognozy też były dobre – chyba mamy pecha do tego rejonu. Tym razem jednak decydujemy się iść na szczyt, po cichu licząc, że się trochę przejaśni. Trasa prowadzi szeroką mulatierą, wieloma zakosami. Ścieżka nie jest znakowana, za to ewidentna. Z kosmosu pewnie lepiej widoczna niż Mur Chiński. Po drodze trafiamy na koziorożce, które kompletnie się nas nie boją. Mamy wrażenie, że czasem podchodzą nawet zbyt blisko.

Po spotkaniu w cztery oczy ruszamy dalej serią zakosów i w końcu docieramy na szczyt. Przewodnik pisał coś o podchodzeniu w ekspozycji w rejonie wierzchołka – jakoś tego nie doświadczyliśmy. Na szczycie pizga niemiłosiernie. Ubieramy wszystko co mamy w plecaku, łącznie z rękawiczkami zimowymi. Naciągamy wyżej skarpety i ustawiamy się tyłem do wiatru. Z wierzchołka widać kawałek Montaža i grań w kierunku Fuarta.

W końcu czas na zejście. Do góry podchodzi sporo turystów, chociaż patrząc po niebie czujemy, że opad nastąpi lada chwila. Krótkie podejście z parkingu (około trzech godzin) widać robi swoje. Co tu dodać – szczyt zaliczony, wycieczka udana; jednak wchodzenie na szczyt Cima di Terarossa mulatierą i zejście nie jest samo w sobie najlepszym rozwiązaniem. Lepiej sobie urozmaicić wycieczkę trawersem w stronę Montaža trasą Sentiero Leva, albo w drugą stronę Sentiero Ceria Merlone.
17.06 Alpy Karnickie, Creta di Aip (2280m), Zottachkopf (2046m).
Tym razem prognozy w górach miały być łaskawsze, ale dopiero popołudniową porą. Po dwunastej docieramy na przełęcz o dźwięcznej, nie do zapamiętania nazwie - Passo del Cason di Lanza, która znajduje się na wysokości 1552 m. Po drodze „jedynkę” musiałem wrzucać kilkanaście razy, więc było dość stromo. Z przełęczy rozpoczęliśmy podejście szlakiem numer 439 w stronę ferraty Crete Rosse o trudności C.

Po drodze dwa razy gubimy trajektorie, bo oznakowanie szlaku pozostawia wiele do życzenia. Na starcie ferraty ubieramy co trzeba i ruszamy do góry. Sama ferrata nie jest zbyt długa i trudna - prowadzi głównie wąskim żlebem.

Dalej następuje jakieś pół godziny podejścia na szczyt Creta di Aip, który po austriacku nosi nazwę Trogkofel, a po śląsku powinien nosić nazwę Kartofel, ponieważ połowę widoku ze szczytu przysłania on sam. Sami spójrzcie:

W książce wpisowej od kilku lat wstecz żadnego wpisu Polaków – w końcu przyszedł czas na zmianę. Na szczycie trafiamy akurat w moment przelotu przez niego największej ilości chmur tego dnia. Przez godzinę więc przepuszczamy chmury, do chwili kiedy zimno podrywa nas do dalszej drogi, która trawersuje blisko grani w stronę Zottachkopfu i nosi nazwę Alta Via. W jednym miejscu przybiera ona postać ferraty o trudności C i to takim z wyższej półki, które niestety musimy pokonać w zejściu. Na szczęście zza chmur wyłania się słońce, co pozwala nam podziwiać piękno tego szlaku w pełnej odsłonie.

Trawers jest świetny; występują liczne ścianki, kominki do pokonania, strome trawki, ruchome piargi - słowem: same frykasy. Do tego żadnych ubezpieczeń. Emocji sporo, a na samym Zottachkopfie, który kończy grań, widok na Kartofel przy zachodzącym słońcu. Na koniec zostaje nam krótki powrót szlakiem numer 458 na przełęcz. Na całej trasie nie spotkaliśmy żywej duszy.

21.06 Alpy Julijskie, Rombon (2208m).
Dla odmiany dobre prognozy są na rano więc nocą mkniemy w stronę Bovca. Ma być krótko, szybko i przyjemnie i patrząc po mapie Rombon wydaje się idealny (czasy przejść na niej niestety nie występują). W ciemnościach krążymy po Bovcu szukając początku szlaku do Polany Goricica i tylko miejscowi policjanci dziwnie na nas się gapią, gdy mijamy ich trzeci raz. Co się w końcu okazało szlak zaczyna się w miejscu, w którym stał patrol, a którego na szczęście już nie ma. Napis na szlakowskazie lekko ścina nas z nóg: na „Rombon 5h”. A miało być szybko i przyjemnie. Następnie dociera do nas, że to przecież 1800m przewyższenia, czyli jak na Sławkowski plus dwukrotne podejście z Nosa na Sławkowski. Ale ten szlak jest dużo gorszy, a po jego przejściu żona stwierdziła, że można go podzielić na cztery m/w równe odcinki: „schody do góry”, „las martwych dusz”, „pierwsza wojna światowa” i „niekończące się podejście na szczyt”.
Etap pierwszy, czyli „schody do góry” to generalnie i najbardziej obrazowo ujmując schody do góry, z naciskiem na „schody” i „do góry”. Później następuje jeszcze bardziej stromy etap drugi prowadzący lasem bez widoków przez ogromny próg na zarośniętą polanę Goricica. Tam odbija równie zarośnięty szlak w stronę Rupy. My jednak dalej podchodzimy ścieżką w stronę Čukli. Wszechobecne bunkry, druty kolczaste i zasieki przypominają tu o tragicznych walkach z czasów pierwszej wojny światowej. Ogólnie sprawia to na nas przygnębiające wrażenie. Docieramy do piarżystej ścieżki prowadzącej wzdłuż ściany w kierunku wąskiej przełączki w południowej ścianie Rombonu. Po pokonaniu tego odcinka rozpoczyna się etap ostatni, czyli niekończące się podejście na szczyt. Dla mnie kończy się ono kilka minut wcześniej niż dla żony, dokonuję więc symbolicznego wpisu do książki wejść i delektuję się rozległą panoramą Alp Julijskich i widokiem aż po Adriatyk. Co ciekawe dotarliśmy godzinę wcześniej, nie jest więc z nami tak źle. Niestety niebo zachmurzone, ale zdążyliśmy przed schowaniem się szczytów w chmurach.


Na szczyt wchodzi jeszcze kilku Słoweńców, wśród których rozpoczynamy marsz na dół tą samą trasą. Mamy szczęście, bo pięć minut po dotarciu na parking rozpoczyna się ulewa...
24.06 Dolomity, Masyw Tamera, Cima Nord di San Sebastiano (2488m).
Nie chciałem żeby nasza pierwsza wycieczka w Dolomity była zbyt ambitna – chciałem po prostu wejść na jakiś w miarę wysoki szczyt z ładnym widokiem i padło akurat na C. Nord di S. Sebastiano. O trasie nie wiedzieliśmy zbyt wiele - tylko tyle, że jest to sentiero attrezzato. Prognozy przewidywały lampę i tym razem o dziwo się sprawdziły w stu procentach.
O wschodzie dotarliśmy na wysoko położoną przełęcz Passo Duran (1601). Podjazd dość kręty, droga wąska, ale do przeżycia. Po drodze przejazd przez pięknie położoną miejscowość wypoczynkową Forno di Zoldo.

Od początku podejścia towarzyszył nam widok na masyw Moiazzy i wyłaniającą się zza niego oblepioną świeżym śniegiem Civettę. Pierwszy test na drodze o nazwie Viaz dei Gengioni stanowił stromy prożek bez ubezpieczeń, który dał nam trochę do myślenia.


A potem zaczął się długi, dwugodzinny trawers Cima Nord di San Sebastiano nikłą, miejscami szeroką na kilkadziesiąt cm, zawieszoną nad przepaściami, sypiącą się ścieżyną. Najlepszy szlak, którym kiedykolwiek szedłem. Za każdym zakrętem myśleliśmy, że to już koniec, a tam wyłaniało się kolejne ramię do przetrawersowania. W kilku miejscach leżał śnieg (szliśmy dzień po ciężkiej nawałnicy w rejonie), na szczęście nie było go zbyt wiele. Bez asekuracji, przy zalodzeniu, szlak jest raczej nie do przejścia.

Na koniec dwa progi w dół z dziwnie rozmieszczonymi kołkami i rozpoczęliśmy podejście piarżystym żlebem w stronę przełęczy, która pewnie nosi jakąś nazwę, ale niestety nie ma jej na mojej mapie. Z przełęczy po niecałej godzinie ścieżka wyprowadziła nas na rozległy wierzchołek z piękną panoramą Dolomitów. W końcu przyszedł czas na zasłużony popas.


Szlakiem numer 524, po nieco ponad sześciu godzinach, wracamy na parking na Passo Duran wypełniony drogimi motocyklami i zabytkowymi samochodami. To tylko Niemcy na emeryturze...

26.06 Alpy Karnickie, Cellon (2241m).
Ostatnia wycieczka miała być z tak zwanym przytupem, jednak w rzeczywistości przytup nastąpił dzień wcześniej i rozpoczęliśmy dzień z ciężkim bólem głowy. W lekkich męczarniach podjeżdżamy serpentynami na przełęcz Plöckenpass . Po pewnym czasie niemrawo ruszamy w górę, jak się nam wydaje, w kierunku wylotu tunelu Cellon Stollen z ferratą B. Co się później okazało to nie była właściwa ścieżka i wyszliśmy wprawdzie przy wylocie, ale tym górnym. Nieco powyżej znajduje się początek Via ferraty Senza Confini (droga bez granic) o trudnościach D, czyli nasz główny cel. Trafiamy na szczęście bez komplikacji.

Początek ferraty to długa i bardzo eksponowana rampa, miejsce kluczowe na trasie, typowy sprawdzian umiejętności.

Dalej w ekspozycji kilka siłowych miejsc ze słabymi stopniami.

W dalszej części trudności nieco maleją i następuje przyjemne podchodzenie w skalnym terenie.

Tu dobiega do nas starszy, umięśniony Włoch z typowym cienkim wąsikiem, którego roboczo nazwałem maestro Luigi. Włoch szybko nas wymija i z rzadka się asekurując pędzi dalej. Tymczasem my powoli docieramy do najtrudniejszego miejsca na ferracie.

Kilka minut później, po paru przepięciach karabinków, słyszymy jakieś odgłosy za zakrętem. Czy to kozica górska? A może świstak? Albo lawina kamienna? Nie – to maestro Luigi zbiega w dół ferratą nie asekurując się już wcale. Słyszymy po raz drugi „grazie”, że ustąpiliśmy mu miejsca i tak nasze drogi się rozchodzą. A w przewodniku pisało, że ferratą schodzić się nie da...
Po pewnym czasie teren się wypłaszcza i wchodzimy na wierzchołek Cellonu. Żona jest bardzo zadowolona z przejścia trudnej ferraty, mówi nawet, że jest bardziej dumna niż paw, cokolwiek to znaczy. Widok ze szczytu jest ciekawy, chociaż nieco przysłonięty od zachodniej strony, masywem o 450 metrów wyższego Kollinkofla.


Na koniec zejście malowniczą ścieżką numer 147. Zgadnijcie kto stał na parkingu.

No i po urlopie, niestety.