Kontynuując świecką tradycję, która miała swój początek w sierpniu ubiegłego roku, postanowiliśmy z grupką znajomych wybrać się na 4 dni na Słowację. Z naszej ósemki z 2014 roku ostała się piątka, a kolejna piątka dołączyła do nas (wprawdzie tylko na weekend, ale zawsze…). Co do planów, to głównie zależało mi na Niskich Tatrach, które mam wrażenie są trochę niedocenianym, a jakże atrakcyjnym pasmem. Pozostali zdali się na mnie w kwestiach wyboru tras i miejsca bazowego. Pierwotnie wyjazd miał dojść do skutku koło 20 września, ale aura nie była wtedy zbyt łaskawa. Datę wyjazdu - po burzliwych negocjacjach poczynionych w trakcie jednodniowego wyjazdu w Beskid Śląski ustaliliśmy ostatecznie na dni 3 – 6 października 2015r.
Pozostało już tylko porozsyłać trochę smsów i ustalić ostatecznie skład personalny. Jak zawsze – jednym wystarczy jedna wiadomość by byli w gotowości, a są i tacy, którzy zadają dziesiątki pytań a suma summarum i tak zostają w domu. Ważne, że w ostatnich latach dorobiliśmy się pewnej zwartej bazowej grupki osób, z którymi takie ustalenia załatwia się w kilka minut.
Koło 6:30 w sobotę spotykamy się u Pawła pod Krakowem (ja z Mariuszem i drugi Paweł, który dojechał specjalnie z Jarosławia). Pakujemy rzeczy do jego busa i jedziemy na dworzec po Staszka, który jedzie na ten wypad specjalnie ze Szczecina. W 5-tkę ruszamy w kierunku granicy w Chyżnem. tam czeka już na nas Natalia z Szymkiem, których poznaliśmy na tegorocznej wyprawie w Pireneje. Już w 7-kę dwoma samochodami zmierzamy do Prosieka. Tam czeka Ewka z Przemkiem i Ania. Jesteśmy w komplecie. Na szlak wychodzimy jednak z około godzinnym opóźnieniem w stosunku do zakładanego planu. Wiadomo jak to jest, a to zakupy, a to przerwa toaletowa – no bo wody (jak zwierzęta) nie pijemy. Eskapadę naszą zaczynamy w przepięknej Dolinie Prosieckiej. To miało być cos dla ducha. I było, choć dla ciała też bo Staszek wkrótce otworzył pierwszą butelczynę.



O Prosieckiej pisałem już kilkakrotnie w moich relacjach, więc nie będę się specjalnie rozwodził. Niewątpliwie to jedna z piękniejszych dolin na Słowacji, a konkurencja jest tam naprawdę mocna (Diery, Zadielska czy spora część Słowackiego Raju). Dolinkę przechodzimy w miarę sprawnie i nagle zdziwienie, bo przecież pamiętałem, że gdzieś tu zaczyna się zielony szlak na Prosieczne a tu nie ma nic – żadnego znaku. Chodzę, sprawdzam, szukam i nic. Ale wiem, że to musi być gdzieś tu. Wreszcie na jednym z drzew odnajduję biało – zielone znaki. Jesteśmy „w domu”. Dołącza do nas świeżo upieczone małżeństwo z Gdyni, które też chciało iść na Parosieczne. Jednak zanim zaczniemy podchodzenie, konieczna jest wstępna integracja. Wypijamy wiec wspólnie ich wódkę weselną. No , teraz można iść dalej. Szybko się zorientowałem dlaczego ktoś usunął drogowskaz na Parosieczne. Szlak co rusz zagradzają wiatrołomy, a w drodze gruntowej znajdują się głębokie, błotniste koleiny. Podejście do przyjemnych nie należy, dlatego umilamy je sobie kolejną śliwowicą.
Od czasu do czasu w prześwitach miedzy drzewami pojawiają się całkiem przyjemne widoki.

Wreszcie jesteśmy na ostatniej prostej. Dość długie i strome podejście wąską, leśną ścieżką. W dwunastkę meldujemy się na szczycie. Jest ciepło i przyjemnie. Robimy sobie dłuższy odpoczynek. Z poprzedniej mojej bytności w tym rejonie pamiętam, że nieopodal jest lepszy punkt widokowy…

Rzeczywiście nie mylę się. Po przejściu kolejnego odcinka szlaku, gdzieś po 10 minutach docieramy do znacznie lepszego punktu widokowego. Dobrze pamiętam to miejsce sprzed kilku lat. Dobrze widać stąd część Tatr Zachodnich.


Zejście w stronę Wielkiego Borowego też nie jest sielanką. Tu wiatrołamów jest jeszcze więcej i trzeba schodzić na przysłowiową „krechę”. Na szczęście znam te rejony, więc pod względem orientacyjnym nie stanowi to wielkiego problemu.

Kolejnym, niestety już ostatnim ciekawym punktem na naszej trasie są Oblazy – czyli zabytkowe stare młyny. Miejsce bardzo ciekawe, klimatyczne i oryginalne.




Jestem tam po raz trzeci, ale za pierwszym razem robi to spore wrażenie. Robi się późno. Zaczynam się trochę niepokoić bo nie mamy zaklepanego żadnego noclegu a do zmroku zostało góra trzy godziny a jeszcze kawał drogi przed nami. Podążamy do Kwaczan doliną Kwaczańską – choć nie wiem czy słowo „dolina” jest tu adekwatne bo cały czas idziemy górą. Dolina z szumiącym potokiem znajduje się dużo poniżej szlaku. W drodze do Kwaczan stawka mocno się rozciągła. Część osób szybko ruszyła żółtym szlakiem w stronę Prosieka (dzięki Olu za udostępnienie nowszego wydania mapy Ch.W.) a część (w tym ja) czeka na ostatnie osoby. Dochodzimy do wniosku, że nie ma sensy byśmy wszyscy deptali do Prosieka skoro mamy do dyspozycji 3 samochody. Zawsze ktoś z naszych może nas stąd bezpośrednio odebrać. Czekamy początkowo na rozstaju szlaków, ale skoro jesteśmy już w komplecie to przecież można poszukać jakiegoś przyjemniejszego miejsca. Znajdujemy je w centrum Kwaczan. Bardzo klimatyczna knajpka z kominkiem w środku. Piwo poniżej euro do domu wracać nie trzeba, nic tylko korzystać. I tak mija kolejna godzina. Jest nam coraz weselej, tylko od czasu do czasu przypominam sobie o noclegach a raczej ich braku. Umówmy się – szansa, że dotrzemy dziś do Jasenie leżącego po południowej stronie Niskich Tatr (gdzie planowałem noclegi) są bliskie zeru. W końcu podjeżdża Szymek. Bałem się, że już spędzimy noc w tym barze. Pakujemy się do busa Pawła. Zosia z Januszem (poznane dziś małżeństwo z Gdyni) obiecują nam pomoc w znalezieniu noclegów. Nie ma już co wybrzydzać – kwater szukamy w Liptowskim Mikulaszu. Na początku idzie to marnie, ale w końcu się udaje. Jedyny kłopot jest taki, że jesteśmy podzieleni po 5 osób w dwóch sąsiednich budynkach. Cena 10 euro, więc można by rzec, że standard. Kwatery w mieście mają swoje plusy choćby w postaci sporego wyboru jeśli chodzi dostępność knajp. Zaliczamy tam kolejną posiadówkę, a na koniec trafiam jeszcze do sąsiadów na mało co nieco.
Dzień 2Dobrze, że miałem jeszcze jakieś piwo z Polski, bo ranek zaczął się ciężko. Wyglądam przez okno, hmmm… Niskie Tatry niby widoczne ale już z rana zaczynają się nad nimi gromadzić chmury. Rozważam zmianę planu, ale ostatecznie zostaje pierwsza wersja czyli Niskie Tatry od południa z wejściem na ich najwyższe szczyty – Dziumbir i Chopok. Po śniadaniu jedziemy ponad godzinę malowniczą drogą. Rozpoczynamy przy Chacie Trangoska. Co od razu rzuca się w oczy to spora liczba turystów. W końcu mamy niedzielę.

Zaczynamy się wspinać do góry. Szlak nie jest szczególnie stromy, ale wyjątkowo konsekwentny. Cały czas niskie chmury otulają szczelnie górskie zbocza. Po drodze jest możliwość zabrania na plecy kłody drewna. Można za to uzyskać na górze herbatę z prądem, ale przede wszystkim podziw i szacunek w oczach spotykanych kobiet. Oczywiście jako ludzie w wieku średnim, styrani życiem nie decydujemy się na ten odważny krok.


Nie bez wysiłku docieramy w końcu do Chaty Generała Stefanika. Tu już totalne mleko i bardzo niska temperatura. A w schronisku o dziwo tłumy. Z trudem znajdujemy wolny stolik. Osobliwością jest tu sposób składania zamówień. Dwie kobietki przemierzają schronisko wzdłuż i wszerz i przyjmują zamówienia niczym jak w szacownej restauracji. Wypijamy po piwie i testujemy jakieś alkoholowe specjały tego miejsca. Atmosfera wybitnie towarzyska, ale w końcu trzeba iść dalej. Musimy sięgnąć do plecaka po resztki ciepłej odzieży z czapką i rękawiczkami na czele. Od czasu do czasu na szczęście trochę się przeciera i wtedy widoki są całkiem, całkiem.


]
Wartkim tempem dochodzimy do Krupowej Przełęczy (1 890 m n.p.m.). Stąd dość skalistą granią czerwonym szlakiem wchodzimy na najwyższy szczyt Niskich Tatr.


Już widać wierzchołek Dziumbira.

Drugi raz jestem na Dziumbirze i drugi raz przy identycznej pogodzie. No cóż, do trzech razy sztuka.



Szybko schodzimy w dół bo ręce marzną nawet w rękawiczkach. Niżej znowu coś widać.

Kolejnym naszym celem, jest znany (przede wszystkim przez narciarzy) Chopok. Szczyt chyba najpopularniejszy w Niskich Tatrach. Założę się, że zdecydowana większość ludzi zapytana w ankiecie jaki jest najwyższy szczyt Niskich Tatr – odpowiedziałaby, że Chopok (jeśli w ogóle cokolwiek by odpowiedzieli).
Dochodzimy do Demianowskiej Przełączy (1 756 m n.p.m.), stąd na Chopok jeszcze nieco ponad godzina.

Na tym zdjęciu widać, że nie trafiliśmy tym razem z wyborem szlaku. Na północ od nas pogoda jest dużo lepsza.

A z tego zdjęcia jestem bardzo dumny. Jest na nim kwintesencja górskich wędrówek. Jest przestrzeń, niesamowite jesienne kolory, klimatyczne chmury i właściwe proporcje między człowiekiem a naturą.

Wreszcie przed 15 dochodzimy do Kamiennej Chaty pod Chopokiem. Gdzie dokładnie jest szczyt nie sposób stwierdzić, taka jest mgła.

No cóż Chopok też do powtórki. Pałaszujemy pyszną zupę gulaszową i szykujemy się do wyjścia. Zupełnie jakbyśmy się znaleźli w innym świecie. Przenikliwy, zimny wiatr, gęsta mgła i zacinająca mżawka. Oj średnio chce się wychodzić z ciepłego schroniska, ale cóż począć. Im niżej tym cieplej. Do samochodów schodzimy dokładni ok. 18 - czyli idealnie zgodnie z planem, co wywołuje lawinę zabawnych komentarzy na mój temat. Niestety od tej pory tracimy połowę naszej ekipy. Na Śląsk wyruszają Ewka z Przemkiem i Ania, a godzinę później Natalia z Szymkiem do Limanowej. Zostajemy w piątkę, choć nie do końca, bo wieczorem z towarzyską wizytą wpadają do nas Zosia z Januszem. Impreza tym razem dość stonowana, bo w mojej głowie zrodził się pomysł, by w kolejnym dniu zmierzyć się z Granią Rohaczy na odcinku od Banikowskiej do Smutnej Przełęczy…
Dzień 3Otwieram jedno, potem drugie oko. Jakiś dziwny dźwięk dobiega z zewnątrz. Coś jakby deszcz uderzający w blaszane rynny. Zwlekam się z łóżka. Niestety pełno kałuży na ulicy i wciąż pada. Kurcze przecież poniedziałek miał być ładny . Wracam pod kołdrę i zastanawiam się co robić. Na pewno nie jest to pogoda na Trzy Kopy, ale jest jeszcze wcześnie. W nienajlepszych humorach spożywamy śniadanie i zastanawiamy się jak zagospodarować ten dzień. Ostatecznie mimo wszystko decydujemy się udać w rejon Zvierovki i spróbować powalczyć z Rohacką Granią – zakładając, że aura jednak się poprawi. Dojeżdżamy na miejsce ok 10. Paradoksalnie jak jeździmy na jednodniówki to zwykle wychodzimy na szlak ok. 8. Ruszamy Doliną Rohacką a następnie skręcamy w prawo w kierunku Banikovskiej Przełęczy. Warunki takie sobie. Muszę przyznać, że nie jest to mój dzień. Idzie mi się ciężko i dość często robię krótkie postoje. Chyba dopadł mnie syndrom trzeciego dnia, albo też to, że dość biernie tym razem uczestniczyłem we wczorajszej imprezie. Oczywiście punkt obowiązkowy to Rohacki Wodospad.

Chwilami chmury się podnoszą, ale po jakimś czasie wszystko wraca do złej (tego dnia) normy.

Dochodzimy wreszcie do miejsca, gdzie można spokojnie usiąść i coś zjeść. Turystów jest niewiele, ale poza nami jest jeszcze kilka osób.

Siedzimy, jemy, pijemy i rozmawiamy o sensie wychodzenia w tych warunkach na Trzy Kopy. Jak wiecie jest to szlak uznawany za trudny, ale i piękny widokowo i dostarczający wielu wrażeń, ale pod warunkiem, że coś się widzi. Poza tym jest już dość późno, musielibyśmy znacznie przyspieszyć tempo marszu. Ostatecznie rozsadek bierze górę. Jako cel zastępczy obieramy sobie Rohackie Stawy. Dla mnie fajna opcja, bo zawsze widziałem je z góry wędrując granią, ale nigdy nie byłem przy nich samych. Zawsze odkładałem tą trasę na wyjście w góry z kimś mniej zaprawionym w górskich wojażach. Łagodnie idziemy ścieżką, która okrąża dolinę by stanąć wreszcie na rozejściu pod Trzema Kopami. Chwilę wcześniej definitywnie opuściliśmy szlak wiodący na Banikovską Przełęcz.

]
Ostatnie podejście do Rohackich Stawów okazuje się być całkiem męczące. Wreszcie stoimy nad jeziorkiem.


Widoczność cały czas kiepska, co utwierdza nas w przekonaniu, że podjęliśmy właściwą decyzję.
Schodzimy w stronę drugiego stawu. Od czasu do czasu chmury trochę się rozwiewają a wtedy widoki są całkiem przyjemne.



"A jak powinny wyglądać Trzy Kopy z Rohackiej Doliny - ano tak:

A Rohackie Stawy z góry:

Powyższe zdjęcia zrobiłem w 2009r. podczas wejścia na Banówkę i Trzy Kopy..."
W końcu dochodzimy do Tatliakovej Chaty – o tej porze roku oczywiście zamkniętej, ale przynajmniej pod istniejącą wiatą można coś zjeść i wypić. Przy samochodzie jesteśmy koło 16. Postanawiamy podjechać do znanej nam już knajpy w Kaczanach. Okazuje się jednak że w dni powszednie serwują tam wyłącznie płyny. Ostatecznie lądujemy w przyjemnej góralskiej knajpie tuż przed Tatralandią. Ceny bez rewelacji. Bodajże 4 euro za dość skromna porcję czosnakovej polievki. Robimy zakupy w markecie w Liptowskim Mikulaszu i wracamy na kwaterę.
Ostatnią noc trzeba uczcić w szczególny sposób. Staszek z pietyzmem przygotował ostatnią wieczerzę. Czynił naprawdę cuda. Z resztek kabanosów, serów, ogórków, konserw itp. stworzył niemal świąteczny stół. Dołączyli do nas oczywiście Zosia z Januszem. Atmosfera wyjątkowa. Alkohol jak to zwykle na takich wyjazdach pojawia się nie wiadomo skąd i w ilościach budzących respekt. I pewnie skończylibyśmy we w miarę dobrym zdrowiu, gdyby nie odwiedził nas w trakcie libacji gospodarz z jakimś pół litrem samogonu. Częstowaliśmy go dzień wcześniej, wiec poczuł się chłop w obowiązku. Było smacznie, było miło, było wesoło ale i patetycznie bo skończyło się odśpiewaniem „Roty” w pozycji na baczność.
Ile razy już sobie obiecywałem, że nie będę chodził w góry na kacu, no ale w takim towarzystwie trudno pic herbatę…
Dzień 4I nastał dzień czwarty. Poza naszym wspaniałym kierowcą, który wczoraj się oszczędzał czujemy się raczej nietęgo. Ale dzień zapowiada się na w miarę pogodny, więc postanawiamy trzymać się planu. Wrzucamy rzeczy do busa i wyjeżdżamy w stronę Popradu. Na koniec zamarzyła mi się Hawrania Skała – najwyższy szczyt (właściwie jeden z najwyższych) Słowackiego Raju. Wiadomo, że Słowacki Raj jest znany przede wszystkim z kapitalnych szlaków poprowadzonych w wąwozach, tudzież nad korytem rzeki Hornad. Tym razem chciałem połączyć wszystko w jedną całość czyli przejść malowniczą Zejmarską Roklinę i zdobyć Havranią Skałę. W Dedinkach byłem dawno temu i już zapomniałem, że to jednak spory kawałek od Popradu. W końcu jednak dojeżdżamy na miejsce. Jest już koło południa. Trasa nie jest długa ale wymaga jednak jakichś 4 – 5 godzin. Ważne, że pogoda znowu nam dopisuje – spinając niejako nasz wyjazd klamrą. Wychodzimy z Dedinek od razu dość stromo w górę. Kac zaczyna dawać o sobie znać, ale pogoda ładna - wypocimy

.

Gdzieś po 40 minutach wchodzimy do Zejmarskiej Rokliny. Tam jest to co dla Słowackiego Raju najbardziej charakterystyczne – drabinki, metalowe podesty i wodospady. To jedyny tego typu szlak w południowej części Słowackiego Raju.






]

Po wspaniałych wrażeniach, które zaoferowała nam Zejmarska Roklina zeszliśmy na ziemię a właściwie na płaskowyż Geravy. Stoi tu dość duże schronisko. Niestety kuchnia o tej porze roku nieczynna. Za to spotkała nas inna atrakcja. Miejscowe zwierzaki zwyczajnie nas zaatakowały – a dokładnie nasze kanapki i owoce. Hersztem bandy był kozioł ze zdjęć poniżej.


Nie było rady, trzeba było uciekać w popłochu. Dalsza część szlaku wiodła prawie płaską utwardzoną drogą. Doszliśmy wreszcie do rozstaja szlaków. Staszek uznał, że nie ma sensu już iść na Havranią skałę, bo mogą być problemy z dotarciem na czas na krakowski dworzec. Zdecydowanie miał chłop rację, zwłaszcza, że pamiętam co się działo jak wracaliśmy rok wcześniej z Małej Fatry, ale mimo wszystko czułem pewien niedosyt. No nic nie jest to koniec świata, pewnie jeszcze nie raz będę w tym miejscu... I wtedy nagle przyszło olśnienie. Przecież mogę wejść na Havranią Skałę i zejść do Strateny a chłopaki zgarną mnie po drodze. Cóż za genialna idea

. Ostatecznie dołączył do mnie jeszcze Mariusz. Ten skalisty wierzchołek to nasz cel.

A to widok w drugą stronę.

Muszę przyznać, że to ostatnie 300 m w pionie dało wycisk. Wypociłem tu już ostatnie resztki wczorajszej głupoty. Podejście trochę mi przypominało ostatni odcinek szlaku na wielkofatrzański Drienok. Tuż poniżej szczytu znajduje się niewielkich rozmiarów jaskinia.

Podejście na sam wierzchołek jest już łagodniejsze. A szczyt prawie płaski, choć opadający w dół urwistymi ścianami. Generalnie wierzchołek zrobił na mnie spore wrażenie, a trochę już widziałem tych szczytów w życiu. Niewysoki a zadziorny niczym Mały Rozsutec, czy wspomniany już wcześniej Drienok.



Na dłuższą posiadówkę na szczycie nie ma szans bo czas zaczyna naglić. Właściwie zbiegamy do Strateny urywając kilkanaście minut z przewodnikowego czasu. Ostatni odcinek szlaku wiedzie malowniczym wąwozem.

Jesteśmy praktycznie zsynchronizowani z resztą grupy. Wyjeżdżamy w drogę powrotną ok. 16 - czyli zgodnie z planem. Tym razem nie powinno być nerwówki. I rzeczywiście trasa przebiega nad wyraz spokojnie. Nawet w Popradzie nie zatrzymały nas korki. Był jeszcze czas by zatrzymać się w barze Sponti przy Zakopiance na bigos czy żurek. Podrzucamy Staszka na krakowski dworzec i tak oto nasza czterodniówka 2015 dobiegła końca.
Miło było spędzić kilka dni w tak doborowym towarzystwie. Podziękowania szczególnie dla Pawła – naszego wspaniałego kierowcy, który chyba nigdy się nie denerwuje i ma do nas anielską cierpliwość. Dla Staszka za wieczny humor i niesamowite wyczyny kulinarne. Pierwszy raz był z nami Mariusz, który stał się ostatnio moim etatowym górskim kompanem oraz Natalia z Szymkiem, których poznałem na tegorocznej wyprawie w Alpy i Pireneje. Po długiej przerwie byli z nami Ewka z Przemkiem. Do tego poznani na Słowacji Zosia z Januszem. Reszta to starzy dobrzy górscy znajomi. Generalnie ta mieszanka wybuchowa bardzo się sprawdziła. Co do aspektów turystycznych to jak dla mnie były one drugorzędne. Trudno cztery dni przesiedzieć w knajpie, więc opcja wspólnych górskich wędrówek wydaje się być idealna. Większość tras które przemierzaliśmy było dla mnie znanych. O dziwo nigdy wcześniej nie byłem na Chopoku. Zresztą niewiele się zmieniło z turystycznego punktu widzenia , bo na tym szczycie widziałem raptem czubek własnego nosa. Nigdy też wcześniej nie byłem na Havraniej Skale i muszę przyznać, że warto było wylać trochę potu by tam wleźć. Walory turystyczne Słowacji znamy chyba wszyscy, więc nie musze ich jakoś szczególnie zachwalać. Mam nadzieję, że jeszcze wiele wspólnych wyjazdów przed nami. Oby zdrowie dopisało. Przepraszam za wszelkie niedociągnięcia organizacyjne, które się pojawiły. Był to wyjazd robiony na wariata, więc ciężko wszystko przewidzieć i precyzyjnie zaplanować. Do następnego…