Czwartek po południu. Sprawdzamy z Jarkiem prognozy, wygląda nieciekawie, ma być burzowo w piątek i po południu ma padać. Z bólem serca decydujemy się nie jechać. Rohacze oddalają się, czuję wielki zawód. Ale nie dawało mi to spokoju, nie leży w mojej naturze poddawać się tak łatwo. Wieczorem wysyłam Jarkowi zaczepnego sms-a z pytaniem jak pogoda. Niespodziewanie Jarek oddzwania że się poprawiło i decydujemy się że jednak jedziemy. No i w ten sposób o 5 rano zajeżdżam pod Castoramę na Zakopiance. Nie ma Jarka, więc podjeżdżam na stację i tankuję. Wracam na miejsce a Jarka dalej nie ma. Wysyłam sms-a że jestem na miejscu. 10s później Jarek dzwoni że dlaczego jestem pod Castoramą skoro umawialiśmy się pod Carrefourem, który jest 300m dalej . Śmieję się bo to nie pierwszy raz kiedy mój stan świadomości jest inny niż współpasażerów. Koniec końców pakujemy się do Astry i ruszamy. Przez granicę w Chyżnem przejechaliśmy bez problemu. Na pasie w stronę Polski Straż Graniczna jest obecna ale nie zatrzymuje samochodów. Dojeżdżamy do doliny Rohackiej i tu zonk, bo moja mapa nie odpowiada stanowi rzeczywistemu. Parkingi w Rohackiej dolinie są już zamknięte i to ponoć od dawna. Ja tam nigdy nie byłem więc od jak dawna nie ma dla mnie znaczenia, mapa jest jeszcze starsza. Docieramy w końcu na parking pod wyciągiem, parkingowy tłumaczy że bardzo dobrze trafiliśmy, że tutaj zaczyna się szlak do Tatliakowej chaty. Nie bardzo mu wierzymy ale nie mamy za bardzo wyjścia i płacimy posłusznie daninę trzy Euro. Na parkingu mamy dylemat gdzie zaparkować, tyle jest wolnych miejsc. Wybieramy w końcu to blisko szlaku. Okazało się to potem błędem gdyż po drugiej stronie był po południu cień, a tak to wsiedliśmy do rozgrzanego samochodu po powrocie. No nic, mądry Polak po szkodzie. Ogarniamy się i ruszamy.
Początkowo droga asfaltem więc bez historii. Raczymy się napojem z piersiówki i pokonujemy kolejne hektometry asfaltu. W tle widać Pasmo Rohaczy (Trzy Kopy), jeszcze niezbyt wyraźnie, a to przez lekkie przymglenie. Jest przed 8.

Docieramy do Tatliakowej Chaty. Stamtąd wychodzimy na Sedlo Zabrat.

Po kolejnych 40 minutach meldujemy się na Rakoniu.

Stąd już dosyć dobrze widać grań Rohaczy. Trzy Słowaczki idą tuż za nami od Tatliakowej Chaty, poganiam Jarka żeby się pośpieszył bo będzie wstyd jeśli kobiety nas wyprzedzą. Na Rakoniu niestety tak się dzieje, „shame on us”. Robimy mały postój na zjedzenie kanapki i uderzamy na Wołowiec, po nim przejdziemy wreszcie do meritum.

Widok z Wołowca jest zachęcający, grań wygląda imponująco. Pogoda dopisuje, nie jest gorąco co przy wychodzeniu w górę pomaga, a na pewno nie przeszkadza.

Wreszcie mamy podejście na Rohacz Ostry. Zaczynają się łańcuchy. Kijki powędrowały do plecaka a przednie kończyny muszą wesprzeć tylne. Kozica gdyby nas widziała powiedziałaby że człowiek w końcu się przestał wydurniać i idzie normalnie (jak to w skeczu kabaretu Ani Mru Mru o Tofiku)

Wyprzedziliśmy poznane Słowaczki i niestety ze smutkiem zauważamy że po chwili walki ze skałami i łańcuchami poddały się. Najmłodsza z nich psychicznie poległa. Nie przejdą dzisiaj Rohaczy. Szkoda, brakło im raptem 15 minut najtrudniejszej części szlaku.
W końcu pojawią się kulminacyjny punkt grani, siodło, ubezpieczony łańcuchem. Moim zdaniem w rzeczywistości wcale nie jest taki straszny jak na zdjęciach się może wydawać. W czasie deszczu lub burzy sytuacja pewnie się zmienia ale tak to jest luzik.


Potem jeszcze parę łańcuchów i stoimy na szczycie Rohacza Ostrego.

Tutaj robimy 20 minut odpoczynku i podziwiamy widoki.
Nasz następny cel, Rohacz Płaczliwy osiągamy po mniej więcej godzinie drogi.

Tutaj znowu relaks i podziwianie widoków na trzy strony.
Hruba Kopa, Banówka:

Wołowiec i Ostry Rohacz:

i Baraniec:

To już była ostatnia kulminacja naszej trasy. Tutaj też skończyła się nam woda. A im niżej tym cieplej się robiło. Na górze ratował sytuację zefirek wiejący od grani. Ale niestety skończył się tutaj, na przełęczy Smutne Sedlo:

Bardzo ładnie wyglądają stąd oba Rohacze. Ostatnie spojrzenie na południową stronę w kierunku Liptowskiej Mary i przed nami najnudniejsza część, czyli schodzenie w dół. Po dwóch godzinach schodzenia w upale i bez wiatru z radością powitaliśmy ciek wodny. Woda smakowała wyśmienicie.
Droga powrotna minęła bez przeszkód, na granicy w Chyżnem Jarek przeżył trochę emocji czy nas zatrzymają czy nie (kontrola graniczna związana z ŚDM), zwłaszcza że nie miał dowodu osobistego . Ostatecznie nie wyglądaliśmy wystarczająco podejrzanie i przejechaliśmy bez zatrzymywania.
Odkąd pierwszy raz zawędrowałem na Wołowiec, zawsze chciałem przejść Rohacze, w końcu się udało. Ale myślę że to dopiero początek, do skompletowania jeszcze całkiem spory kawałek tej grani. Do następnego razu…