Dziewica 6: ŁóżkowaOpad ciągły.
Dziewica 7: Dolina ku Dziurze i Dolina za BramkąFront sobie poszedł, ale zostawił grubą warstwę niskich chmur nie skąpiących upierdliwej mżawki. W którymś momencie przestało dżdżyć, a że dostawałam już kota z nic nierobienia, wciągnęłam górski mundurek i dalej ku nowej przygodzie. Wspomniane doliny miałam w planach w okolicach 60 roku życia, ale z braku laku… Najkrótsza droga ku dziurze prowadziła przez grań Krupówek i czując na sobie dziesiątki spojrzeń (zdaję sobie sprawę, że wyglądałam jak dziwak idąc w polarze, trepach i plecakiem z termosem, w samo południe, przez centrum tej eleganckiej promenady; zapewne w drodze powrotnej idąc w polarze, trepach, ubłoconych po kolana spodniach i z plecakiem z termosem jeszcze mniej pasowałam do otoczenia) chyłkiem przemknęłam w boczne uliczki.
W rzeczonej Dziurze ku Dolinie wdepnęłam po ciemku w coś mazistego, co wessało mi obuwie do połowy, natomiast Bramka za Doliną bardzo ładna, romantyczna, choć warto było raczej potrzeć pod nogi niż na otoczenie, bo po niemal całej długości płynęły wartkie potoki. Przy ładnej, prawdziwie jesiennej liściokolorowej pogodzie musi tam być wyjątkowo

I’ll be back.
Zdjęć nie ma, ale czuję, że przymusowy odpoczynek źle wpłynął na kondycję – nogi ktoś zalał ołowiem. Niedobrze, tym bardziej, że zostały mi w zanadrzu dwa długodystansowe plany…
Dziewica 8: Rohacz Płaczliwy
Dolina Chochołowska-Wyżnia Dolina Chochołowska-Wołowiec-Rohacz Ostry-Rohacz Płaczliwy-Smutna Przełęcz-Smutna Dolina-Zawrat (a czemu nie
)-Rakoń-Grześ-Dolina ChochołowskaKolejna dziewica jest dziewicą pokutną za zeszłoroczne bezsensowne i bezpodstawne porzucenie przejścia Rohaczy na Ostrym, kiedy miałam power w nogach jak po połknięciu dwóch paczek Duracelli. Pokuta miała polegać na zrobieniu wspomnianej na wstępie pętli. Rozważałam dwa warianty – pierwszy, który ostatecznie wybrałam i drugi w dokładnie odwrotnym kierunku z Rohaczami na końcu. Wersja pierwsza wydawała się bardziej rozsądna.
Rozpisałam poszczególne etapy na godziny i upewniwszy się u kierowcy, o której odjeżdża ostatni transport z Chochołowskiej, ruszyłam na myślę najtrudniejszą wyprawę, będąc pełną obaw, czy po spuszczeniu się nisko do Tatliakovej Chaty, znajdę w sobie jakieś resztki sił, by wdrapać się znowu na górę.
Chochołowska obleczona w poranne opary mieniące się złotem promieni wstającego słońca wyglądała bajkowo, na moment zapomniałam o przywiązanych do nóg 100 kg ciężarach, które brutalnie przypomniały o sobie w po wkroczeniu na zielony szlak ku górze. Na szczęście przyroda zadbała o widoki – za plecami w oddali miałam morze chmur, nad sobą wielki błękit, a przed sobą Everest, na który musiałam się wdrapać. Z pełną premedytacją strawersowałam Wołowiec udając się wprost na Jamnicką Przełęcz, na której zaplanowałam mały biwak. Czas miałam sporo gorszy od zakładanego, szczęśliwie jednak słowackie wyliczenia po raz kolejny okazały się zawyżone i ostatecznie całość trasy dało się pokonać 1,5 godziny wcześniej. Opatrzność jednak czuwa i zesłała mi towarzysza – wiadomo, że w kupie raźniej, a że młodzian nie miał sprecyzowanych planów, dał się namówić na wspólną realizację wielkiego planu. Niedługo potem grupka powiększyła się o kolejnego śmiałka.
Okolice Ostrego już poznałam, więc żadne konie czy łańcuch nieprzyczepiony do podłoża nie zrobiły większego wrażenia. Jedyna trudność pojawiła się za międzyrohaczową przełęczą, kiedy trzeba było wdrapać się na wyższą ode mnie skałę, mając tylko jeden punkt zaczepienia na stopę. Mimo usilnych prób ni w cholerę nie mogłam się podciągnąć, pozostał więc ryzykowny wariant jej obejścia nad szczeliną. Z zamkniętymi oczami jakoś poszło. Wejście na Płaczliwy jest dużo mniej ciekawe, totalnie w stylu Tatr Zachodnich czyli po piarżystych kamieniach, więc bez większych atrakcji docieramy do celu. Opróżniając plecaki z zapasów obserwujemy drogę, którą będziemy schodzić w dolinę. Z tej perspektywy wydawała się dość stroma i wyglądała na tester kolan, ale w praktyce szybko i wygodnie się po niej spuszczało. Gdyby tylko nie ten piekielny żar z nieba… Na graniach całkiem mocno powiewał ożywczy wiaterek, tutaj zaś jest jak w kotle czarownic. Zmęczenie daje znać o sobie i z coraz większym zniechęceniem myślimy o zbliżającej się próbie siły woli. Ale co zrobić, jak się już tu dotarło, trzeba zebrać się w garść.
Po kolejnym biwaku w Tatliakovie rozpoczynamy morderczą walkę. Ja się z reguły mało pocę, ale czuję jak pod koszulką spływają mi strużki potu, o chłopakach lepiej nie mówić – wyglądają jak chodzące fontanny. Bierzemy na barki z jednym z chłopaków rolę nadawaczy tempa, drugi niestety zaczyna odstawać, ale go przecież nie zostawimy na tej obcej nieludzkiej ziemi. Przesuwając się od jednego jarzębinowego cienia do drugiego osiągamy Zabrat. Przed nami (przynajmniej oficjalnie) jeszcze 30 minut mordęgi, potem już będzie łatwiej. Zbierając siły na końcowy etap walki mamy możliwość obserwowania na żywo, jak z jednego z Rohackich Stawów wytwarza się chmura. Piękna rzecz

Tymczasem po lewej czeka monster – jedyne 223 metry w górę. Na skraju zniechęcenia, z krzyżami na plecach podejmujemy atak szczytowy. Młodszy nam zaraz wyzionie ducha, ale poczęstowany czekoladą dostaje mały zastrzyk energii pozwalający powoli zbliżać się do celu. W głowie śpiewa mi się wymowne
Golgooooto, moja Golgoooto . Nie mam pojęcia, ile nam zajęło wejście na Rakoń, ale czuliśmy się wszyscy na górze jak zdobywcy Everestu
Podczas schodzenia, już prawie przy samym schronisku poślizgnęłam się niefortunnie na błocie, rozrywając chyba do reszty uszkodzone na Chłopku włókno w udzie. Na ostatni dzień szykowała się zatem dodatkowo walka z bólem.
Dla obu panów był to pierwszy dzień w górach, mam nadzieję, że przez noc się jakoś pozbierali. Dzięki chłopaki za wspólny trud!




























