Wynajęcie auta: 230zł / os.
Paliwo (na miejscu plus dojazd do Berlina): 150zł / os.
Bilety lotnicze + bagaż rejestrowany + parking w Berlinie: 270zł / os.
Na miejscu wydałem ok 180zł na codzienne zakupy
Ok. 50zł (13 eur) za nocleg w hotelu.
W sumie: 230+150+270+180+50=880zł14.11.2016
Poranek przywitał nas... ciemnością, co dla ekipy było sporym zaskoczeniem, bo jak dotąd wstawaliśmy gdy było już zupełnie widno. Tym razem jednak trzeba było wstać przed 7, kiedy panowały jeszcze kompletne ciemności. Ogarnięcie naszego campingu poszło nam jednak sprawnie, a na śniadanie udaliśmy się do knajpki, którą odwiedziliśmy poprzedniego dnia. Tam dostaliśmy całkiem niezłą tortillę i już około 9 rano byliśmy gotowi do dalszej drogi.

Via Ferrata de Camaleno
Korzystając z faktu, że byliśmy bardzo blisko Fuente De, grzechem byłoby tam nie pojechać i z bliska przyjrzeć się wapiennym olbrzymom. To właśnie z Fuente De jeździ wyciąg, który w sezonie zawozi pod schronisko Refugio El Butron na wysokości 1897m. A stamtąd jest już blisko do kolejnego schroniska Refugio Cabana Veronica na wysokości 2325m.

Dwie fotki tejże ferraty już z właściwego przejścia.
Naszym celem póki co jednak była miejscowość Los Llanos, skąd startuje via ferrata de Camaleno. Miejscowość ta jest oddalona od La Vega zaledwie o 18km, dlatego bardzo szybko byliśmy na miejscu i zaskakująco równie szybko znaleźliśmy start ferraty. Szybkie ubranie się i oszpejenie i niespełna godzinę po wyruszeniu byliśmy już na starcie ferraty.

Okolice Fuente De (fot. Przecier)
Sama ferrata nie dostarcza żadnych trudności. Początkowo prowadzi ostro pod górę, by potem trawersować skalne urwisko od prawej strony. Po drodze mija się jeszcze odbicie w lewo, które jednak prowadzi dość solidnym okapem, a ponieważ ferratę robiliśmy w deszczu, wspólnie wybraliśmy łatwiejszy wariant. Samo przejście ferraty nie trwa dłużej niż 45 minut, więc doliczając czas na kontemplację mgły na szczycie i zejście z ferraty na parking, akcja nie zajęła nam więcej niż dwie godziny. Natychmiast też ruszyliśmy w dalszą drogę do Fuente De – wszak to zaledwie 14km stamtąd.

Parking pod Fuente De przy stacji kolejki (fot. Przecier).

A tu sam wagonik

(fot. Przecier)
Pod Fuente De pogoda jakby się poprawiła. Nie padało, a chwilami nawet zza chmur zaglądało słońce. Zrobiliśmy sobie tam zdjęcie pod imitacją wagonika kolejki linowej i podjęliśmy decyzję o zorganizowaniu jakiegoś krótkiego trekkingu w okolicy, ponieważ pogoda była coraz lepsza, a mieliśmy jeszcze dobre pół dnia do wykorzystania. To dziwne uczucie, gdy masz już za sobą część atrakcji, a na zegarku dopiero południe

Uznaliśmy jednak, że nie będziemy startować z trekkingiem spod samego Fuente De, a cofniemy się kawałeczek z samochodami do miejscowości Pido (3,5km).

Jesień w Picos de Europa #1 (fot. Przecier)

Jesień w Picos de Europa #2 (fot. Przecier)
Stamtąd ruszyliśmy na krótki trekking, który początkowo miał stanowić tylko kilkukilometrową pętlę z przewyższeniem nie większym niż 200m na całej trasie. Tyle, że ewidentnie nie doszacowaliśmy naszej dobrej formy fizycznej w tym dniu. Wystarczyło wcześniej wstać i wypić nieco mniej wina poprzedniego wieczora i od razu wstępowały w nas nowe siły witalne. Podjęliśmy zatem decyzję o rozszerzeniu planu trekkingowego i przejściu dłuższej pętli, która zahaczałaby o masyw Somo z wierzchołkiem na wysokości 1729m. Założenie było dość ambitne, bo nagle zamiast 200m przewyższenia, robiło się 600, a decyzję o rozszerzeniu trekkingu podjęliśmy około godziny 14, więc znów zapowiadało się zejście po ciemku. Tym razem jednak pogoda nam dopisywała. Mieliśmy kapitalne widoki na najwyższe partie Picos, wyłączając krótki okres gdy weszliśmy w las w podszczytowej partii masywu. Przez wiekszą część drogi jednak towarzyszyły nam znakomite warunki pogodowe, co znów wykorzystywałem na cykanie fotek, gdzie tylko się dało. Po drodze minęliśmy sporo koni i krów. To chyba największy minus tego regionu – tak osranych gór jeszcze w swojej górskiej historii nie oglądałem. Kupy czyhają na każdym kroku i trzeba się ciągle mieć na baczności, jeśli nie chce się przyciągnąć czegoś za butem.

Jesień w Picos de Europa #3 (fot. Przecier)

Konie przy początkowym fragmencie podejścia pod Somo (fot. Przecier)
W pewnym momencie szlak się nagle jednak urwał. Nawigacja i maps.me sugerowały wejście po linii prostej na wierzchołek, wzdłuż poprowadzonego tam płotu. Po krótkiej obserwacji jednak zauważyliśmy ślady trawersujące wierzchołek masywu od lewej strony. Poszedłem pierwszy tą drogą i okazała się ona całkiem ok. Po chwili prześcignął mnie Przecier i przertarł resztę szlaku, gdzie leżało więcej śniegu. Pozwoliło nam to stanąć na jednym z wierzchołków masywu, choć nie na najwyższym. Do tego brakowało nam około 50m różnicy wzniesień, ale było już za późno, żeby atakować szczyt. Podjęliśmy decyzję, aby stamtąd rozpocząć zejście.

Blisko przełęczy pod Somo. Wraz z wysokością pojawia się śnieg (fot. Przecier)

Od czasu do czasu pokazywało nam się coś konkretniejszego

(fot. Przecier)
Było ono jednak dość niewyraźne. W efekcie trochę na czuja, trochę na skuśkę zbiegliśmy na dół. GPS wskazywał, że to sensowny kierunek, więc należało mu zaufać. Poza tym w dole widzieliśmy rzekę, do której, według mapy, mieliśmy dojść i z której prowadzić miała już wyraźna ścieżka do miejsca, gdzie pozostawiliśmy auta. W sprawnym zejściu po stromym zboczu pomagały krzaki Bóg wie czego, które choć kłujące w dotyku, świetnie amortyzowały, gdy stawiało się na nich stopy. Dzięki temu ze zbocza dało się niemal że zbiec. W efekcie do drogi prowadzącej wzdłuż rzeki dotarliśmy chyba już po kwadransie. To dało nadzieję, że do aut zejdziemy jeszcze za widoku i powrót nie będzie musiał oznaczać podróży całkiem po nocach.

Somo w pełnej okazałości (fot. Przecier)

Zdjęcie na wierzchołku sąsiadującym z Somo (fot. Przecier)
Plan na wieczór zakładał nocleg na plaży, ale trzeba było jeszcze tę plażę znaleźć. Ostatecznie padło na podróż w kierunku miejscowości Santona na wschód od Santanter, ponieważ wstępny plan na ostatni dzień pobytu zakładał wizytę w San Sebastian – stolicy Kraju Basków. Czekała nas dość długa podróż, bo to 160km, ale aż 100km tej trasy mieliśmy pokonać autostradą. W efekcie w Santonyi byliśmy około godziny 20, a więc nie tak całkiem późno. Tam zrobiliśmy zakupy w markecie i udaliśmy się w poszukiwaniu plaży.

Widoczki podczas zejścia do miasteczka (fot. Przecier)

Przecier zwykle robi zdjęcia, to tym razem sam jest na zdjęciu
Nasz pierwszy pomysł okazał się dość średni, bo plaża znajdowała się pomiędzy więzieniem, a cmentarzem i do tego śmierdziało tam rybą z niedalekiej restauracji. Udaliśmy się zatem nieco bardziej na wschód i wylądowaliśmy ostatecznie na Playa de Trengandin. Tam rozbiliśmy namioty i oczekiwaliśmy na pozostałych członków ekipy, którzy dotarli po około pół godzinie. Ponieważ był to nasz ostatni wieczór na hiszpańskiej plaży, bo następnego dnia mieliśmy już wracać, tego wieczoru należało wyczyścić wszystkie zapasy wina, co skończyło się dość dramatycznie


Plaża w Santonyi - miejsce naszego noclegu (fot. Przecier)

Tłumy oczu wpatrzone w moją stronę...
