Relację z zeszłorocznych wakacji miałem wrzucić już dawno, ale dopiero teraz wygospodarowałem trochę czasu na jej dokończenie, więc wrzucam dzisiaj. Może troszkę letnich kolorów, w tej smętnej, zimowej aurze, niektórym poprawi nastrój.
Mieliśmy kilka pomysłów na główny urlop wakacyjny w tym roku, ale dość szybko wybór padł na Rumunię. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze Wyhorlat, ale to już zupełnie inna historia. Wykąpaliśmy się w jeziorze Winiańskim i ruszyliśmy dalej przez Węgry. Przymusowy, godzinny postój na granicy węgiersko-rumuńskiej trochę wybił nas z rytmu, ale w końcu, o północy, dotarliśmy na przełęcz Gutai.
Budzik o trzeciej rano pewnie byśmy zignorowali, ale wiedzieliśmy, że przed nami zaczyna się dzień wybitnie burzowy. Naszym celem był Creasta Cocosului, czyli tłumacząc na polski - Koguci Grzebień.
Na przełęczy dołączył do nas miejscowy psi przybłęda, więc w trojkę rozpoczęliśmy wędrówkę. Szlak trawersuje wyrastającą z przełęczy Magurę, o czym pisze przewodnik, a co wypadło nam zupełnie z głowy. Znaki gdzieś zniknęły, ale szliśmy dalej i z rozpędu weszliśmy na jej smętny, zalesiony wierzchołek. Nawet pies zerkał na nas z pewnym niesmakiem. Wróciliśmy więc do miejsca, gdzie z powrotem pojawiły się znaki i na wspomniany wcześniej trawers. Następnie ścieżka prowadziła nas przez liczne hale i polany. Niewyspanie i ogólne niedotlenienie umysłu dało nam się znowu we znaki, bo ominęliśmy odbicie na Koguci Grzebień i zaczęliśmy schodzić w nieznanym kierunku. Po drodze natrafiliśmy na parę na quadzie, która spytała nas czy da się wjechać na wierzchołek, na co odpowiedziałem, że chyba tak. Informator, że hej.

Fakt, że brniemy bez sensu poznaliśmy po dziwnym zachowaniu psa przybłędy, który nie bardzo chciał iść dalej. No i przecież ci na quadzie jechali w przeciwnym kierunku... Powrót - straciliśmy półtorej godziny. Znajdujemy znaki. Podejście dość ostre i jesteśmy na Kogucim Grzebieniu. Powietrze ciężkie, w każdej chmurze widzę komórkę burzową. Normalnie, Zubilewicz. Żona wchodzi na pierwszą skałkę i to jej starczyło. Ja, jak na słynnego wspinacza po kogucich grzebieniach przystało, przechodzę wszystko. No może za wyjątkiem ostatniego uskoku, który zamienił moje nogi w trzęsącą się galaretkę. Dodam, że na Koguci Grzebień można się wspinać jego ścianami, dróg jest dużo.


Po chwilowym odpoczynku na szczycie, budzimy psa i schodzimy. Powrót tą samą drogą. Ulewa zaczęła się niedługo po naszym powrocie do samochodu, więc mieliśmy szczęście. Pożegnaliśmy psa, który ze zmęczenia znowu zasnął w kałuży.
Po dotarciu do celu, czyli do Borszy, pogoda siadła całkowicie. Drugiego dnia były szanse na wieczorne przejaśnienia, podjechaliśmy więc na wysoko położoną przełęcz Prislop, która oddziela Góry Maramureskie od Alp Rodniańskich.
Trasa miała być krótka i zwięzła, a tu na znaku pisze, że na Cearcanul są cztery godziny. Niemożliwe - przecież widać go jak na dłoni z przełęczy. Zaraz po starcie spotykamy pierwszych i ostatnich tego dnia turystów; tak się składa, że z Polski. Przed nami pierwsze pastwisko i pilnujące go psy. Szczekają, podchodzą, ale na szczęście agresywne nie są. Po trzech godzinach doszliśmy do tabliczki, na której pisało, że na szczyt jeszcze godzina. Patrząc na nieodległy już Cearcanul i dzielący nas od niego gąszcz kosówki zrozumiałem, że to prawda. Mimo wszystko przedarliśmy się przez kosówkę na jego przedwierzchołek o wysokości 1818 metrów npm i po spożyciu browara ruszyliśmy w drogę powrotną. Były ku temu dwa powody: duże zachmurzenie i długa trasa dnia następnego. Ale niesmak pozostał, bo szczyt był na wyciągnięcie ręki.



Następnego dnia wprost z hotelowego pokoju ruszamy na szlak. Niestety wybraliśmy chyba najgorszy wyznakowany szlak w Alpach Rodniańskich. Szlak niebieskiego kółka, czyli jakieś 800 metrów przewyższenia wzdłuż nieczynnego wyciągu, stromą, krętą drogą, wyłożoną nieprzyjemnymi kamulcami. Do górnej stacji wyciągu znaki pojawiły się aż dwa razy - na dole i przy górnej stacji. Kolejny etap to dla odmiany zejście kamienistą, wąską ścieżką poprowadzoną stromym, leśnym zboczem. Na owej ścieżce trafiliśmy najpierw na pasterzy, następnie na ich owce, a na końcu na psy. Pierwszy pasterz coś do mnie długo mówił w pasterskim języku (bo to raczej nie był rumuński), ale ni w ząb go nie rozumiałem. Chyba chodziło mu o to, że psy, które zamykają pochód, są bardzo agresywne i będą chciały nas zjeść żywcem. Uśmialiśmy się obaj, szczerząc do siebie uzębienie i poszliśmy w przeciwnych kierunkach. Psy oczywiście na mnie napadły. Żona, która szła za mną, zbiegła w nieprzyjaznym terenie kilkadziesiąt metrów i schowała się za skałą. Chyba już nawet nie słyszała szczekania. Tymczasem ja dałem dyla kilka metrów niżej nad urwisko, a najbardziej agresywny z psów za mną. Trzymałem go na dystans kijka trekkingowego, pies ujadał dobre 15 minut. W międzyczasie wszystkie owce zdążyły przejść i się oddalić. Myślę - o co chodzi? A tu nagle na drodze pojawił się stary, kulawy kozioł, za którym grzecznie pobiegły wszystkie psy. Krzyczę do żony, że zagrożenie minęło; żona pokonuje przeszkody dziewiczego terenu i idziemy dalej. Na rozległe pastwiska, gdzie szlak niebieskiego kółka zupełnie się urywa. Owczymi ścieżkami, na azymut, docieramy na grań. W międzyczasie dość mocno się zachmurzyło, na szczęście chmury nie usiadły na szczytach. Zdobywamy Laptelui Mare, a następnie zgodnie z planem idziemy bez szlaku na Puzdrelor (2189 npm). Moim zdaniem jest to jeden z ładniejszych szczytów Gór Rodniańskich, a zarazem serce tych gór. Dalej bez szlaku schodzimy zboczem na halę Puzdrele. Idziemy jak po sznurku i wypadamy z lasu przy wodospadzie Puzdra. Teraz czeka na nas już tylko męczące podejście pod wyciąg i zejście wzdłuż niego do Statiunea Borsa. Ogólnie trasa nas mocno wyrąbała, nie polecałbym jej początkującym turystom górskim.





Po dniu przerwy od wycieczek górskich prognoza pogody znowu jest dobra. Na ten dzień wybieramy Toroiagę. Trochę muszę przekonywać żonę, że widoki są piękne, że warto, że podejście przez nieczynną, skażoną kopalnię daremne, ale warte poświęcenia.
Zajechaliśmy do Baile Borsa wcześnie rano. Trochę podjechaliśmy drogą, prowadzącą w głąb kopalni, po czym ruszyliśmy na szlak. Podejście w sąsiedztwie nieczynnej kopalni faktycznie nie było zbyt przyjemne, ale w końcu jesteśmy z Górnego Śląska, więc mamy to na porządku dziennym. Od m/w połowy podejścia wita nas gęsta mgła, która towarzyszy nam aż do przełęczy Lucaciasa.

Na przełęczy jednak następuje przełom, chmury się rozstępują - robi się zjawiskowo. Ciśniemy dalej, na grzbiet, który szlak trawersuje od lewej strony, po czym na niego powraca. Przed nami wyłania się szczyt Toroiagi; jesteśmy tu sami. Razem z kłębiącymi się wokół chmurami, które przepływają przez grań, tworząc niesamowity spektakl. Za nami piętrzy się pasmo graniczne Gór Maramureskich i inne, ukraińskie już góry. Od tego momentu zaczynamy się delektować każdym metrem do szczytu, takie widowisko w przyrodzie zdarza się naprawdę rzadko. Zrobiłem dużo zdjęć, ale żadne nie oddało tego klimatu, który zastaliśmy na tej grani.





Siedzieliśmy na Toroiadze z dwie godziny. Żona zapomniała wziąć kurtki; z zimna ubrała więc worek przeciwdeszczowy. Chmury wciąż przelewały się przez grań - siadły, gdy zaczęliśmy schodzić. Gdy wróciliśmy na przełęcz, dla odmiany, podniosły się odsłaniając widoki, które umiliły nasz powrót do auta. Trasa piękna - polecam.
Kolejny dzień i pogoda jak dzwon. Mamy szczęście, przed świtem więc podjeżdżamy drugi raz na przełęcz Prislop i ruszamy tym razem w kierunku głównej grani Rodnianów. Trasa od początku jest bardzo widokowa, zresztą widoczność dopisuje. Szybko docieramy na przełęcz Saua Gargalau, a następnie na szczyt Gargalau (2159 npm).



Pogoda nie chce się zdupczyć, jest wcześnie rano, podejmujemy więc wymuszoną przeze mnie decyzję, że idziemy dalej granią do Omului i wracamy. Odcinek jest bardzo malowniczy, a widoki z Omului piękne. Pogoda dalej nie słabnie, grań kusi, żona wymusza na mnie, by iść dalej. Po drodze spotykamy sąsiadów z Tychów, krótka rozmowa i maszerujemy dalej przez zielone pastwiska Rodnianów. W stronę Ineula.






W okolicy Coasta Neteda musimy jednak opuścić szlak, wyraźną pasterską ścieżką, by wrócić jakoś na przełęcz Prislop. Jest pięknie, spójrzcie sami...



Niżej czeka na nas dłużące przejście doliną Putreda, która ma wylot na drodze nr 18, prowadzącej na Prislop, gdzie maszerujemy asfaltem ponad godzinę. Do tego cały czas pod górkę, brakuje nam wody, żar leje się z nieba, nikt nie chce nas podwieźć...w końcu docieramy na przełęcz. Co mogę dodać - polecam tą trasę pomimo, że jest bez ładu i składu.
Nadszedł weekend. Dwa dni odpoczynku przed kolejnym tygodniem. Prognozy były bezlitosne - zapowiadał się bardzo słoneczny czas. W poniedziałek rano jedziemy do Gura Lalei. Tym razem zamierzamy wejść na drugi co do wysokości szczyt Gór Rodniańskich - Ineul. Podjeżdżamy doliną aż do momentu, gdy stwierdzamy, ze dalej nasz wóz nie da rady. Ruszamy dalej już piechotą kierowani znakami niebieskiego kółka. Po drodze natrafiamy na pracowników leśnych, którzy ni z tego ni z owego zrzucają na szlak kłodę wielkości lodówki. Przelatuje ona sobie metr od mojej żony i wpada do rzeczki. W końcu życie jest takie ulotne...
To łąkami, to wśród kosówki, docieramy do Lala Mare. Otoczenie stawu wywiera na nas duże wrażenie. Następnie pokonujemy krótki próg i natrafiamy na drugi, mniejszy i płytszy staw - Lala Mica. Teraz czeka nas już tylko dobrze wytrasowane podejście na przełęcz. Dalsza część wycieczki bez większej historii: szczyt, dalekie widoki (oj bardzo dalekie), omijanie pasterzy z owcami i powrót do samochodu. Jest to chyba najbardziej sensowna trasa w Górach Rodniańskich, głównie ze względu na piękne stawy, szlak który prowadzi wzdłuż uroczego potoku i rozległe widoki ze szczytu.









Następnego dnia jedziemy do wsi Repedea, celem wejścia na najwyższy szczyt Gór Maramureskich - Farcaul. W przewodniku napisali, że esencję "karpackości" turysta zastanie na przełęczy Prislop. Pewnie to prawda, ja jednak spotkałem i poczułem ją w trakcie przechodzenia tej trasy. Stanowi ona kanon górskich wycieczek po Rumunii, czyli długie podejście, rozległe hale, a z nich dalekie widoki i zabawa w "chowanego" z pasterzami i ich psami. Do tego smaczek w postaci pięknie umiejscowionego jeziora Vinderel. Przejście tej trasy zajęło nam osiem godzin, a pogoda, jak widać, znowu dopisała.







Po tej wycieczce zapał na góry nieco opadł, ale następnego dnia, korzystając z niezmiennie dobrej pogody i kolejki krzesełkowej na polanę Stiol, poszliśmy zobaczyć 90 metrowy wodospad Cascada Cailor. Po obejrzeniu wodospadu podeszliśmy jeszcze na łąki Stiola się poopalać, po czym zjechaliśmy do Borszy kolejką, jak na odpoczynkowy dzień przystało.




Kolejny dzień. Wstaję rano, podchodzę do okna i oczom nie wierzę, znowu zapowiada się lampa. Podjeżdżamy więc na Przełęcz Prislop, skąd startuje szlak na szczyt, z którym mamy niewyrównane rachunki, czyli Cearcanul. Po przełęczy szwendają się trzy psy, z których jeden porywa klapek mojej żony, podczas ubierania przez nią górskich butów. Psa gonimy dobry kwadrans, ale klapek się nie odnalazł. Za to owe trzy psy dołączyły do naszej dwójki i w takim oto poszerzonym gronie ruszyliśmy szlakiem. Nie bardzo było to po naszej myśli, bo wiedzieliśmy, że spotkanie naszych psich przybłęd z psami pasterskimi może oznaczać kłopoty. I tak też się stało, bo już przy pierwszym z nimi zetknięciu dwie przybłędy zostały ostro zaatakowane i uciekły w stronę Prislopu. Został z nami tylko Złodziej Klapka (bo tak go ochrzciłem), który w nieznośnym upale dotarł z nami na Cearcanul, a następnie z powrotem na przełęcz. Zresztą nie bez przygód, bo po drodze miał utarczkę z kolejnymi psami pasterskimi, a także z nadzwyczaj bojowo nastawioną krową. W nagrodę poczęstowaliśmy go swoimi zapasami, ale klapka nie oddał.




Ostatniego dnia, w trakcie drogi powrotnej do Polski, zwiedziliśmy jeszcze "wesoły cmentarz" w Sapancie i tak też nasz letni urlop dobiegł końca.