Ciężko w obrębie ok 100 km znaleźć jakiś szczyt na którym nas jeszcze nie było. Ewa podjęła się tego zadania i wymyśliła trasę na Muńcuł z powrotną opcją pozaszlakową. Zapowiadał się fajny, luźny spacer, więc ze złocistym płynem w plecaku, bez porannego zrywania się, dopiero po 11 meldujemy się na szlaku.

Pogoda dopisywała od początku
Od samego początku wita nas błoto śnieg, więc niestety dosyć szybko zalaliśmy sobie buty. Pogoda rewelacyjna, ciepło, błękitne niebo, a po krótkiej chwili zaczynają się pojawiać pierwsze widoki. Najpierw na Skrzyczne, później dodatkowo okoliczne szczyty Beskidu Żywieckiego. W okolicach Polany Szczytówka robimy sobie przerwę śniadaniową i delektujemy się przypiekającym słońcem. Opalenizna na pandę zawsze w modzie.

Widok na Skrzyczne – najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego

Im wyżej tym więcej błota i śniegu
Dalsza droga to jeszcze większe błoto, a wraz ze wzrostem wysokości przybywa również śniegu. Przeciwności na szlaku z nawiązką wynagradzają nam widoki z Hali na Muńczole. Szczerze mówiąc to kompletnie nie nastawialiśmy się na jakieś spektakularne panoramy, zwłaszcza jak zobaczyliśmy że szczyt jest zarośnięty, a tutaj taka petarda. Tatry w całej okazałości, Wyłaniające się w oddali Niżne Tatry i Fatra z Wielkim Rozsutecem przyciągającym spojrzenia. Najlepsze bo wcześniej jak Tatry zaczynały się dopiero odsłaniać widzieliśmy ludzi schodzących ze szczytu i komentowaliśmy między sobą, że nikt nawet nie spojrzy i nie widzi, że są tutaj TAKIE widoki na wyższe partie Tatr… No i chwilę później jak dotarliśmy do hali przestaliśmy się dziwić. Miejsce idealne na wschód słońca.

Tatry z Hali na Muńczole

Spojrzenie na Małą Fatrę
Do szczytu jeszcze kawałek podejścia został, a w butach robi się już coraz bardziej mokro, więc przy tabliczce robimy tylko szybką fotkę i schodzimy. Norbertowi już zimno coraz bardziej doskwiera, więc mobilizujemy go żeby jak najszybciej dojść do asfaltu. Przy przełęczy Kotarz przypominam sobie, że ten kawałek szliśmy w upale w zeszłym roku do Księstwa Potóckiego pod namiot. Teraz korytem płynie rzeczka z roztopów, a żeby przejść szlakiem na asfalt Ewa skacze po pniakach i kamieniach, a ja z Norbertem na ramionach pokonuję Leżaje w bród. Szkoda, że nie pomyśleliśmy żeby wziąć do samochodu buty i skarpetki na przebranie.

Przeprawa przez Leżaje
Teraz jeszcze tylko ponad 6 km słonecznym asfaltem z dzieckiem na plecach i można spokojnie wracać wyłożyć się w mieszkaniu.
_________________
A ja dalej jeżdżę walcem, choćby pod wałek trafić miał cały świat.
http://summitate.wordpress.com/