Pomysł żeby pojechać do Baile Herculane (Łaźnie Herkulesa) urodził się w zeszłym roku gdy uświadomiłem sobie, że jesień w tym rejonie musi być rewelacyjna, tym bardziej, że w górach Cernei i dalej w Godeanu lasy liściaste podchodzą aż pod same hale. Zaplanowałem w pracy urlop na środek października kiedy kolory w górach są najbardziej soczyste i pozostało nam tylko liczyć, że w wybranym przez nas rejonie będzie wymarzona na wycieczki górskie pogoda. No i wymarzyliśmy pogodę, bo przez osiem dni spędzonych w Dolinie Cernei słońce ani razu nie zaszło za chmurami – prawie wszystkie wycieczki odbyliśmy w krótkich spodenkach nierzadko przy trzydziestostopniowej temperaturze. W rejonie panuje zresztą aktualnie straszna susza; lampa trwa dalej i popsucia pogodowego za bardzo nie widać… W piątek po robocie podróż na południowy - wschód w stylu „ile fabryka dała” (a za hojna nie była ) i po północy dotarliśmy do Cornerevy, gdzie spędziliśmy noc w samochodzie. Rano podjechałem jeszcze wyżej bardzo wyboistą drogą w okolice przysiółka Cracu Teiului i zostawiliśmy samochód na uboczu serpentyny. Poniższa wycieczka stanowi jedyny wyjątek od tytułowej reguły, bo startowaliśmy nie z doliny Cerna, tylko z doliny Bela Reca. Naszym celem był Vf. Arjana (1511 npm), szczyt otwierający tak naprawdę halną grań pasma Cernei od południowej strony. Szutrową drogą prowadził szlak czerwonego kółka, który w pewnym momencie musieliśmy opuścić żeby dostać się na grzbiet Arjany. Przejście przez pastwiska poszło sprawnie i po mozolnym podejściu zameldowaliśmy się na szczycie. Widoczność była bardzo dobra, co próbowałem uchwycić na zdjęciach. Arjana jest świetnym punktem widokowym na dalszą część pasma Cernei, na całe Mehedinti i dalsze pagóry, również te po serbskiej stronie granicy.








Jeszcze lepsze widoki są ze skalistego wierzchołka Vf. Zascol na który z Arjany prowadzi wyraźna ścieżka znakowana czerwonym paskiem. Dość zaskakujące było dla nas, że lasy w okolicy nie mienią się jeszcze w jesiennych kolorach, ale pocieszaliśmy się, że może w ciągu tygodnia owa jesienna zmiana nastąpi.






Z Vf. Zascol sprowadził nas iście alpejski, poprowadzony przepaściście szlak, który prowadzi dalej główną granią aż po północne krańce Cernei. Niżej ucięliśmy sobie skrót, na którym nadzialiśmy się na pasterza z owcami, co jeszcze przyspieszyło nam kroku, bo nie mieliśmy w planach bliskiego spotkania z psami pasterskimi. Z Poiany Lunga wróciliśmy z powrotem do auta poznanym wcześniej szlakiem czerwonego kółka. Arjana to obowiązkowy punkt programu w tym rejonie – szczyt z rewelacyjną panoramą na całą okolicę, taki Kominiarski Pasma Cernei (oczywiście gdyby prowadził na niego szlak).










Nie byliśmy głupi – wiedzieliśmy, że przejrzystość powietrza przy takiej pogodzie z dnia na dzień będzie się pogarszać. Dlatego w niedzielę postanowiliśmy iść na najważniejszą wycieczkę tego urlopu, w wyższe partie górskie, a dokładnie w pasmo Godeanu i na szczyt o tej samej nazwie. Aby się na niego wdrapać musieliśmy odbyć podróż wgłąb doliny aż do Cerna Sat do której to ostatnie dwanaście kilosów trzeba przebyć po szutrowej, ale dobrze utrzymanej drodze. Cerna Sat to ostatni przysiółek przed zbiornikiem wodnym Cerna i zarazem prawdziwe miejsce na końcu świata. Do najbliższego sklepu jest stamtąd naprawdę bardzo daleko – mieszkańcy muszą być samowystarczalni. Wiedziałem, że na Szczyt Godeanu prowadzi szlak przez Oslea Romanesca i dalej głównym grzbietem, a także, że nie jest to krótka wycieczka, ale to co ujrzeliśmy na szlakowskazie lekko podcięło nam skrzydła, bowiem tabliczka głosiła, że na szczyt jest 9 godzin. Pamiętając o tym, że musimy przecież zejść jeszcze tym samym wariantem daliśmy sobie czas operacyjny w postaci siedmiu godzin, który ostatecznie złamaliśmy o godzinę. Z tym, że po drodze zrobiliśmy tylko kilka krótkich przerw na konsumpcję i szliśmy dość wartkim tempem – jest to więc naprawdę forsowna trasa. Na szczyt Oslea Romanesca szlak prowadzi bocznym ramieniem, praktycznie cały czas z widokami, kolejno przekraczając liczne hale i z rzadka leśne odcinki. Jego początek stanowi ostra ścianka z dużym nachyleniem – dopiero w drodze powrotnej zrozumieliśmy, jak bardzo byliśmy rankiem zaaferowani, że nie zwracaliśmy uwagi na owe nastromienie. Na jednej z polan przestraszyło nas stado dzików – najpierw myśleliśmy, że to niedźwiedzie, ale całe zarośla się ruszały. Zrozumieliśmy, że nie mogą być to niedźwiedzie, bo one przecież stadnie nie występują. Były też widoki na Vf. Lui Stan:




Doszliśmy do opuszczonej stany na wysokości ok. 1500 m npm, a tam już zaczęło się piętro hal. Widok z kopuły Oslea Romanesca na główny grzbiet Cernei – Godeanu jest jedyny w swoim rodzaju do tego widoczność sprzyjała – wyraźnie widzieliśmy zaśnieżone wklęsłości żlebów Parangu.






Grzbiet z Oslei Romaneski w kierunku głównej grani Godeanu jest nieco pofałdowany, więc co się dało obchodziliśmy pasterskimi ścieżkami po zachodniej stronie. Na nic były nasze obejścia, bo tylko przez to nadkładaliśmy drogi zamiast iść krócej, ale trochę bardziej stromo, za to ściśle granią. Po dotarciu do głównego grzbietu uznaliśmy, że idziemy dalej w kierunku Godeanu, ale na zdobycie szczytu za bardzo nie liczyliśmy, bo kopulasty wierzchołek, który przysłaniał nam dalsze widoki nie wyglądał nam na nasz cel. Wypłowiałe kolory traw i wszechobecne halne wzniesienia raczej przypominały pobyt na pustyni niż wizytę w Południowych Karpatach.









Ostatnia prosta na szczyt i to co pokazywał mi wysokościomierz uświadomiło nam, że jednak zmierzamy prosto na szczyt Godeanu (2229 npm). Serce zabiło mocniej z radości, że jednak uda się dotrzeć tam, gdzie sobie zaplanowaliśmy .





Na szczycie spędziliśmy godzinkę - obserwowaliśmy między innymi opar zanieczyszczonego powietrza, który przyfrunął z południowego zachodu i gościł w naszej okolicy do końca naszego pobytu w niej, jak również biegnącego (sporych rozmiarów) niedźwiedzia w dolinie pod nami. Zejście bez większych przygód po drodze zajęło nam cztery i pół godziny.









W poniedziałek wstaliśmy lekko połamani, dodatkowo żona nie czuła się najlepiej. Długa podróż i dwa dni spędzone intensywnie w górach dały się trochę we znaki. Nadszedł moment na lajtowy wypad. W Rumunii, wiadomo, godzina do przodu – nie musieliśmy więc zrywać się tak wcześnie rano. I tak też po południu udaliśmy się w Pasmo Mehedinti, do wąwozu Tasnei. W okolicę wąwozu prowadzi szlak niebieskiego krzyża. Po drodze jest punkt widokowy z przepięknym widokiem w kierunku Arjany. Doszliśmy pod Diabelski Młyn z ładnym wodospadem, a następnie wdrapaliśmy się jeszcze pasterską ścieżynką na okoliczne skałki żeby nieco bardziej przyjrzeć się otoczeniu. Powrót tą samą drogą.














Widok spod bloku, gdzie mieliśmy noclegi:

We wtorek przyszedł czas na dłuższą wycieczkę. W tym celu udaliśmy się w środkową część doliny i ruszyliśmy w kierunku Wąwozu Tamnei. Najpierw trzeba było pokonać strome podejście zboczem, a następnie szlak pokierował w wąskie wcięcie wąwozu. W malowniczym otoczeniu dotarliśmy na płaskowyż Poienile Porcului, co tłumaczy się chyba jako Świńskie Polany . Charakter krasowy tego rejonu doskonale widać na zamieszczonych zdjęciach.



Ten dzień był najbardziej upalny na naszym urlopie – żar tropików lał się z nieba, pot lał się po plecach, męczyliśmy się jak… no właśnie – jak te świnie. Gdy zobaczyłem wzniesienie Crovul Mare wyrastające wprost z polany kwiknąłęm z radości i obwieściłem żonie, że musimy się tam wdrapać. Ona odkwiknęła z aprobatą i rozpoczęliśmy podejście po skałach .

Widok ze szczytu (w głębi Vf. lui Stan):

Widok na Wąwóz Cerna ( w tle z lewej nasz cel _ Pietrele Albe):

Zeszliśmy z Crovul Mare na azymut przez przeróżne chaszcze i kontynuowaliśmy wędrówkę przez Świnśkie Polany. Przed Pietrele Albe trzeba było sporo stracić na wysokości, bo teren gwałtownie się obniżył. Przy rozstaju szlaków minęliśmy rumuńską turystkę idącą z przydrożnym pieskiem z którą trochę porozmawialiśmy (moją łamaną, a jej płynną ) angielszczyzną. Okazało się, że kilka dni wcześniej wróciła ona z trzytygodniowego pobytu ze Słowackich, ale i Polskich Tatr. Bardzo narzekała na tłumy na szlakach i nie ma co się dziwić, bo w Rumunii z takim pojęciem w górach ciężko jest się zetknąć.




Na szczycie Pietrele Albe (1335 m npm) przywitały nas krasowe formy, wapienne skały i rozległa panorama Gór Mehedinti i Cernei.



Żeby nie wracać tak samo postanowiliśmy zrobić pętlę w okolicę wylotu wąwozu Tamnei szlakiem czerwonego paska. Szlak jest bardzo widokowy, ale niezwykle upierdliwy – kluczy wśród lejów i żłobków krasowych, prowadząc po niewygodnych skałach, które znajdują są również w terenach leśnych.











Na wysokości Crovul Mare postanowiliśmy zrezygnować z dalszej wędrówki szlakiem czerwonego paska i pasterską ścieżką zeszliśmy na polany. Na koniec czekał nas powrót zapoznanym rano wąwozem Tamnei.


W środę dzień „prawie” odpoczynkowy, mianowicie wizytowaliśmy najbardziej popularny i dość licznie odwiedzany wodospad w wąwozie Cerna. Cascada Vanturatoarea – nazwa nie do zapamiętania, za to samo miejsce i okoliczności przyrody wokół wodospadu raczej z pamięci się szybko nie skasują. Szlak czerwonego krzyża, który prowadzi przez wodospad w kierunku Polany Cicilovete najpierw pokonuje strome zbocze licznymi zakosami, a następnie wznoszącym się trawersem kieruje się pod siklawę. Sam 40-metrowy wodospad robi duże wrażenie – z tego co obejrzałem na zdjęciach z Internetu szczególnie efektownie prezentuje się wiosną w trakcie roztopów. Skały przy wodospadzie są gęsto obite – wspinacze mają więc fajne miejsce do trenowania.

 skały, które widać na zdjęciu znajdują się jakieś pięćset metrów wyżej i jest to punkt widokowy na który zmierzamy




Po obejrzeniu wodnej atrakcji ruszyliśmy wyżej w kierunku punktu widokowego, który zachwalała nam mapa. Szlak już taki wygodny nie był – pięliśmy się w górę od drzewa do drzewa sypiącą się ścieżynką. Sam punkt widokowy, faktycznie wart wysiłku, oferuje ciekawy widok wgłąb doliny Cerna i na okoliczne góry.





Na czwartek planowałem dość długą wycieczkę, ale rano dla odmiany to ja wstałem bez formy. Chyba dała o sobie znać choroba niskościowa , albo po prostu częste skoki temperatur spowodowały osłabienie organizmu. Pojechaliśmy więc na Przełęcz Arsasca, skąd prowadzi bardzo widokowy szlak grzbietem Culmea Mazdronea na najwyższy szczyt pasma Mehedinti – Vf. lui Stan (1466 m npm). Na samej przełęczy sporo śmieci, chyba każdy je w tej okolicy wyrzuca z auta przez okno. Szlak prowadzi terenem krasowym, poprzetykanym skałkami – bardzo niewygodnie się po tym idzie. Za to cały czas wzdłuż widokowej grani z pełną panoramą Gór Cernei.






Na szczycie robimy sobie przerwę, a że godzina jest jeszcze młoda postanawiamy kontynuować wycieczkę przez Polanę Belentina. W odpowiednim momencie schodzimy ze szlaku i po zejściu zalesionym zboczem wygodnie maszerujemy wzdłuż polany.







I tak doszliśmy na jej koniec nie znajdując śladu szlaku czerwonego paska, który miał nas zaprowadzić z powrotem na parking. Nie chciało nam się już wracać i robić z siebie głupków przed miejscowymi pasterzami, którzy uszczelniali dach wiaty na polanie i zerkali na nas z zaciekawieniem. Wkroczyliśmy więc na leśną drogę, która biegła w kierunku naszej przełęczy. W pewnym momencie droga zaczęła się oddalać od przełęczy – trzeba więc było ją porzucić i stromym zboczem przetrawersować w odpowiednim kierunku. W ten sposób dotarliśmy na skraj przepaści, w dól więc dalszej drogi nie było, co skutkowało kolejnym podchodzeniem stromym zboczem. Potem już tylko krótki trawers i w końcu namierzyliśmy nasz szlak. Jak widać tym razem nie obyło się bez przygód. Samo znakowanie szlaków w rejonie jest dosyć dobre i gęste, ale niestety nierzadko znaki namalowane są bardzo nielogicznie na drzewach w znacznym oddaleniu od ścieżki, tak jakby miały wyznaczać jej granicę z obu stron. Daje to efekt chodzenia zygzakiem, w momencie gdy ścieżka jest mniej wyraźna.


Jako, że godzina dalej była młoda podjechaliśmy jeszcze do Cerna Sat przejść się niedługim , ale robiącym wrażenie wąwozem Corcoaia. Dobrze, że lokalni parkowcy zainstalowali w nim metalowe barierki, bo ewentualne poślizgnięcie mogło skutkować niezamierzonym spływem rzeką .


W piątek czekała na nas trasa, która pokonuje około 1100 metrów przewyższenia na szczyt, który mierzy 1105 m npm. Rzadko tak się zdarza, ale w przypadku wycieczki na Vf. Domogledul Mare właśnie tak to wyglądało. Początkowy etap pod punkt widokowy, okraszony białym krzyżem, szlak prowadzi długimi zakosami, a ostatnie metry pokonuje się łatwą ścianką ubezpieczoną stalową liną. Pod Białym Krzyżem większość pensjonariuszów z Baile Herculane zapewne kończy swój marsz, bo wyżej ścieżka nie jest już tak szeroka, a zakosy stają się coraz mniejsze, a wraz z pokonywaniem kolejnych metrów, bardziej strome.

Po drodze dominuje widok na masyw Vf. Suscu

i przeciwległy grzbiet Culmea Seseminului.

Po zdobyciu Vf. Domogeldul Mic trzeba pokonać płytkie siodło pomiędzy szczytami i można podziwiać panoramę ze szczytu. Widać z niego ponoć nawet zakola Dunaju, ale my nie mieliśmy takiego szczęścia w ten wybitnie parny dzień.



Żeby nie wracać tą samą drogą przeszliśmy się jeszcze dalej na wschód przez Polanę Musuroane, gdzie znajduje się schronisko, które dawało nam nieśmiałą nadzieję na gulasz po segedyńsku . Schronisko było jednak zamknięte na trzy spusty. Pozostał nam więc dalszy marsz szlakiem niebieskiego krzyża z powrotem pod Biały Krzyż. Po drodze zaliczyliśmy jeszcze przejście kolejnym wąwozem na tym urlopie - Cheile Jelaraului, gdzie minęliśmy dwójkę rumuńskich turystów.






W dzień powrotu postawiliśmy na górskie przysiółki Cracu Mare i prawdziwe poszukiwania jesiennych barw. Auto zaparkowaliśmy na parkingu pod Puntea lui Stoian. Miejscowego pieska nakarmiliśmy tym co zostało nam z naszego pobytu (sery i szynki) – psina aż skakała z radości. Po 45 minutach trawersu nad wąwozem Cerna dotarliśmy do ujścia potoku Prisacina, gdzie zaczyna swój bieg szlak żółtego paska.
Trasa najpierw kilkadziesiąt metrów biegnie dnem wąwozu, a następnie wdrapuje się na jego zachodnie zbocze, aby ponownie poprowadzić jego dnem i po raz kolejny powtórzyć wcześniejszy manewr. Przy czym ścieżka jest wąziutka i naprawdę eksponowana, poprowadzona w bliskim sąsiedztwie przepaści. Widok z góry na wąwóz Cheile Prisacinei zapiera dech w piersi.





Przed pierwszym punktem widokowym ścieżka znika zupełnie, a znaki na drzewach wydają się kpić z podchodzących. Trzeba trzymać się gałęzi drzew i trzymać się w jako takim pionie, generalnie – trzeba się po prostu trzymać . Dalej szlak sprowadza (wznosząc się i opadając) pod młyny. W tym rejonie jest on mocno zarośnięty – taka karpacka dżungla. Z młynów niezbyt stromymi zakosami dotarliśmy do połączenia ze szlakiem niebieskiego kółka, który zawiódł nas na przysiółki Cracu Mare. Po drodze mijali nas biegacze startujący w dość dużym evencie pod tytułem Herkules Maraton. Ludzie zjechali się z całej Rumunii. Startowali rano o dziewiątej, a prawdziwa, zakrapiana impreza miała się zacząć dopiero o dziewiątej wieczorem, więc trzeba było coś mieć z Herkulesa żeby tak rozstrzelony grafik wytrzymać . Co ciekawe, wpisowe kosztowało aż 160 lei.






A my pląsaliśmy po przysiółkach i podziwialiśmy barwy jesieni. Na checkpoincie zrobili nam fotkę, a jedna kobitka z obsługi maratonu nawet nas zachęcała do biegu . Na zejściu miał się znajdować wodospad Inelet, ale chyba wyschnął całkowicie, bo nawet ciurek nie opadał ze skał.












I tak kolejny urlop dobiegł końca. Z górami Rumunii to pewnie rozstanie tylko na rok, bo w tym przypadku doskonale sprawdza się przysłowie, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. A planów jest mnóstwo.
|