W październiku miałem duży problem z lewym kolanem. Był taki okres, że miałem kłopoty z normalnym poruszaniem się, nie mówiąc już o jeździe samochodem (sprzęgło). Prawdopodobnie było to zapalenie przyczepu więzadła rzepki. Ale w listopadzie ból ustąpił, więc uznałem, że dobrze byłoby sprawdzić tę nogę. Oczywiście nic wielkiego w grę nie wchodziło, a prywatnych planów nie miałem na długi weekend. Rozważałem Sulovskie Skały z PTT Nowy Sącz, ale pojawiło się również ogłoszenie na stronie Hutniczego Oddziału PTTK (klub Wędrowcy) o wyjeździe w Beskid Śląsko – Morawski. Po szybkich konsultacjach ze znajomymi okazało się, że razem z Radkiem decydujemy się na tę właśnie opcję.
W sobotę o 6:30 siedzę już w busie w kameralnym gronie. Prognozy pogody są raczej marne, ale póki co możemy obserwować przez szybę całkiem ładny wschód słońca.

Na pierwszym postoju gdzieś na stacji benzynowej w okolicach Bielska już pada deszcz. Ze smutku aż trzeba piwo wysączyć. Ale widoki wciąż niezłe.

Parę minut po 10-tej docieramy do miejscowości Moravka w Czechach. Stąd rozpoczynamy górską eskapadę.

Jest nas bodajże 13 osób, więc grupa bardzo kameralna. Idziemy z Moniką i Radkiem trochę szybciej niż reszta. Po dojściu do czerwonego szlaku graniowego uznaliśmy, że pójdziemy sobie w lewo, aby obadać teren po drugiej stronie schroniska. Szlak wciąż bardzo przyjemny.


Robiąc po drodze szczyt o nazwie Prislop docieramy do schroniska p.n. Ropicka Chata.

Schron niestety zamknięty, co nas dodatkowo motywuje bo odwiedzić kolejny taki obiekt na trasie. Wchodzimy bez szlaku na szczyt Ropicka i idziemy dalej czerwono znakowaną ścieżką. To chyba najpiękniejszy odcinek całej trasy z całkiem niezłymi widokami.



I tak na spokojnie dochodzimy do kolejnej górskiej chaty o nazwie Kotar.

Tutaj jest całkiem gwarno – widać, że schron otwarty. Całe szczęście bo w międzyczasie zrobiło się całkiem zimno. Taki fajny piecyk jest w środku.

Tutaj można sobie na spokojnie wysączyć browara. Siedzimy tu chyba z godzinę, ale w końcu trzeba zacząć schodzić. Ten odcinek szlaku jest również piękny i widokowy, a kolory jesieni - takie październikowe.



Na dole spotykamy resztę grupy i już wszyscy razem docieramy do busa. Po drodze szybkie zakupy i docieramy na nocleg do... Polski. Ciepły obiad po zimnym dniu w górach to jest to. Wieczorem tradycyjnie impreza. Były śpiewy przy gitarze, był bilard i próby bratania się z ekipą z Jaworzna...
Dzień 2Niedziela miała być najbrzydsza pogodowo i była. Uff udało się – bo bardzo chciałem przetestować moją nową pelerynę

. Początek dnia jednak nie zapowiadał tragedii. Naszą grupę wzmocniły kolejne 4 osoby, więc do Czech wyruszyliśmy silniejsi niż wczoraj. Wyruszamy z miejscowości Horni Lomna – wciąż nie pada. Nawet coś widać.

Ale potem już im wyżej tym gorzej. Błoto, śliskie kamienie, peleryny – to nasza niedzielna rzeczywistość. Gdzie rozum ? A mogłem sobie w spokoju oglądać mecz Liverpoolu z Man City. Na szczęście takie chwile zwątpienia są krótkotrwałe. Pierwszy ciekawszy moment na tym szlaku to kamienna kapliczka i źródełko ze świętą wodą.


Dalsza część drogi to automatyczne przekładanie nóg i uważanie jedynie na to by nie wywinąć orła. Był jeden ciekawszy moment – taki kosmiczny twór korzeniowo – gałęziasty. Wszyscy tam fotki robili to zrobiłem i ja.

Mijana kawałek dalej tabliczka informuje, ze poruszamy się w rezerwacie przyrody...

Wkrótce wchodzimy szczyt. Widoki nawet przy pięknej pogodzie byłyby takie sobie a przy dzisiejszej są zerowe. Niemniej uwieczniam tę chwilę.

To już zawsze jakiś plus tej trasy. Teraz nieco w dół do pierwszego na trasie schroniska – Kamiennej Chaty. Tu wreszcie można się trochę osuszyć, no i coś wypić. Po mniej więcej godzinie ruszamy dalej. To chyba najmniej przyjemny odcinek trasy. W wykopach są układane kable energetyczne, przez co idziemy po takiej błotnistej papce. Po drodze jakieś koparki, ciężarówki taplające się w błocie. No źle to wygląda. Bardzo się ucieszyłem jak doszliśmy do kolejnego schroniska (jest ich tu zatrzęsienie) o nazwie Chata Skalka. W międzyczasie deszcz zmienił się w deszcz ze śniegiem.

No i znowu dłuższa przerwa. Tym razem ze zrozumiałych względów sporym zainteresowaniem cieszy się grzane wino. Rozpoczynamy ostateczne zejście do miejscowości Mosty u Jablunkova. Chwilami jakieś przebłyski widoczności.

Wszyscy chyba bardzo się ucieszyliśmy jak zobaczyliśmy oświetlony dworzec kolejowy w Mostach... To tu właśnie czekał nasz bus

.

Powrót na kwaterę do Polski z drobnymi przygodami, bo na drodze było już biało. Jeden samochód na letnich oponach zablokował drogę – zgadnijcie jakiej marki... Wieczorem przez okno było widać, że na zewnątrz już regularna zima.

Naszą grupę zasilił drugi gitarzysta, co spowodowało zmianę repertuaru z piosenki turystycznej na bardziej radiową. Znowu śpiewy, znowu bilard (choć bil na stole coraz mniej) i tym razem odważniejsze bratanie się z mieszkańcami Jaworzna ze zmiennym szczęściem. Była kolizja z obiadokolacją ale udało mi się obejrzeć na laptopie większość meczu LFC – Man City. Wynik petarda. W tym roku musi się udać.
Dzień 3Rzadko mi się zdarza wchodzić 2 razy w ciągu jednego ciągu roku na ten sam szczyt - zwłaszcza jeśli nie jest to góra, która leży 50 km od domu. A szczyt to mimo wszystko dość egzotyczny, bo leżący u naszych południowych sąsiadów – ale wyjątkowo nie na Słowacji, a w Czechach. Mowa o Lysej Horze, którą mieszkańcy Bielska i Cieszyna mogą pewnie podziwiać ze swoich okien. Zatem w dniu naszego święta narodowego w nieco okrojonym już gronie równo o 9-tej pakujemy się do busa. Aura zimowa, ale to wiedzieliśmy już od wczoraj. Mamy przed sobą ponad półtorej godziny jazdy, co kompletnie mi nie przeszkadza – wręcz przeciwnie. Po drodze warunki zimowe zmieniają się w jesienne, ale jest pewne, że w górach będzie biało. Parkujemy pod małpim gajem w Ostravicach. W oczekiwaniu na dwóch kolejnych uczestników wypijamy po dwa na rozgrzewkę. Startujemy. Podejście na Lysą Hore jest z gatunku przyjemnych. Nie ma tu jakichś karkołomnych odcinków i nawet śnieg nam szczególnie nie przeszkadza. A pogoda – no cóż jest dużo lepiej niż w niedzielę, ale do żylety daleko. Nie zmienia to faktu, że raz po raz pojawia się błękitnie niebo, a wtedy widoki są bardzo przyjemne.





Przy szlaku ustawione są tablice z różnymi zwirzami i ptaszyskami, co raz po raz poprawia nam humor. Ot choćby taki nenapadny chodec – Lysohorski bestiar

. I jak tu nie lubić czeskiego.


Niestety im wyżej tym czapa chmur bardziej gęsta i gdy wreszcie dochodzimy do leżącego tuż pod szczytem schroniska to widzimy niewiele. Ale cierpliwości, pogoda jest dynamiczna. Podejście zajęło nam niewiele ponad 1,30 h. W takiej sytuacji najlepiej zjeść gorącą cesnakovą polievkę i wypić zimnego radegasta, co niniejszym czynimy.

W schronisku ciepło, przyjemnie, no to po jeszcze jednym radegaście. Wychodzimy na sam szczyt. W ramach integracji międzynarodowej robię sobie zdjęcie z trzema Czeszkami.

Już nawet mieliśmy zacząć schodzić, kiedy Radek wpadł na pomysł, że warto jeszcze wypić po piwie w pobliskim hotelu górskim. A że Radek ma zwykle dobre pomysły, to tak czynimy. Reszta grupy już dawno rozpoczęła zejście. „Pech” chciał, że jak wreszcie wyszliśmy na zewnątrz to chmury się rozwiały, więc znowu trzeba było podejść na szczyt. Jeszcze kilka fotek no i już naprawdę zaczynamy schodzić.







Robię jeszcze zdjęcie drewnianej rzeźbie przy schronisku. Pod koniec marca miałem buty na wysokości głowy tego osobnika. Teraz wygląda to jednak zupełnie inaczej.

I tak wspomagając się nieco pigwą docieramy do busa. Po drodze udało się jeszcze kilka fajnych ujęć złapać.



I tak się zakończyła nasza trzydniówka w Beskidzie Śląsko – Morawskim. Podróż bardzo wesoła, humory dopisywały, a w domu byłem ok. 20:30, więc wcześniej niż się spodziewałem. Wyjazd całkiem przyjemny, ekipa w porządku, a najważniejsze, że noga dała radę. Jeszcze coś z niej będzie. Dziękuję wszystkim za towarzystwo i do następnego.
Wojtek