Wysępiłem cztery dni urlopu w robocie, które w połączeniu ze Świętem Niepodległości dały nam 9 dni do wykorzystania w górski sposób. Problem w tym, że pogoda nie chciała współpracować za bardzo i nie szło wymyślić nic sensownego. Ostrzyłem sobie zęby na Alpy, ale okienko pogodowe miało być tylko dwudniowe z niedzieli na poniedziałek. Trzeba więc było się w nie wstrzelić. I tak też w sobotę wieczorem kładliśmy się do snu w zaciszu naszego wozu na parkingu w Gai w Alpach Anizyjskich. Niebo gwieździste, góry ośnieżone świeżym śniegiem po wcześniejszym opadzie – wyglądało to bardzo zachęcająco. Rano już mniej, bo przywitała nas gęsta mgła. Ale po odpaleniu kamer ujrzeliśmy piękne morze chmur zawieszone mniej więcej na wysokości 1700 metrów npm. Na parkingu zostawiliśmy symboliczną opłatę 1 euro i ruszyliśmy w górę. Przed nami piętrzył się Gosseck (2214 npm) – najwyższy szczyt Alp Kruszcowych, które stanowią południową część Alp Anizyjskich. Podejście szlakiem 693 przez Bechlgraben – dopiero w drodze powrotnej bardziej odsłoniło nam się piękno miejscowego krajobrazu. Śniegu aż tak wiele nie było, a zarys ścieżki szło odnaleźć pod jego zwałami.





W dość dobrym czasie zameldowaliśmy się na przełęczy między Grieskoglem a Gosseckiem, na dodatek w ostatniej chwili przed podnoszeniem się niskich chmur.



Pozostała już tylko ostatnia prosta na szczyt:

a z niego całkiem dalekie i interesujące widoki. W kierunku Stadelsteinu.

Na Hochschwab.



W stronę Lugauera i Hochtoru. W tle Góry Martwe.

No i oczywiście na Niskie Taury. Po prawej Grimming, sylwetką zbliżony do naszego Giewontu.

Z najdalszych obserwacji dostrzegliśmy Alpy Kamnicko-Sawińskie. Po dość długiej przerwie na szczycie ruszyliśmy w dół po własnych śladach. Z doliny podchodzili już kolejni turyści.







W poniedziałek podjechaliśmy do Doliny Triebental. Auto zostawiliśmy przy schronisku Bergerhube na wysokości 1198 m npm. Parkingowej opłaty nie dało się uiścić, bo automat przyjmował tylko monety o wartości 2 euro, a takich nie mieliśmy. Schronisko zaś rano było zamknięte. W Alpach Seckauerskich spadło dużo więcej śniegu niż w Kruszcowych, na szczęście ślad był założony w naszym kierunku.



Aż do rozstaju przy nieistniejącym już Modringhutte, bo tam wszystkie ślady uderzyły w kierunku przełęczy Knaudachtorl. Naszym celem jednak na ten dzień był Gamskogel. Z mapy wyczytałem, że z Knaudachtorl można by wejść na szczyt Grosser Griesstein, ale to wydłużyłoby naszą trasę o jakieś dwie godziny, licząc tam i z powrotem. Pogoda była średnio stabilna i widać było gołym okiem, że u góry fuka mocny fen miotający śniegiem na wszystkie strony. To przekonało nas do obrania wariantu przedreptanego, który miał jeszcze dodatkową zaletę, bo prowadził w nasłonecznionym terenie w przeciwieństwie do szlaku na Gamskogel. Ktoś kto wytorował szlak na Knaudachtorl miał albo wyjątkowe zacięcie, albo bardzo zależało mu na przedostaniu się przez tą przełęcz, bo szlak R10 okazał się wyjątkowo wędrowny, prowadzący zygzakiem przez gęste łany kosówki. Po wydeptanych śladach szło się jednak dużo łatwiej .


Na ostatnim wypłaszczeniu pod przełęczą dopadły nas podmuchy fenu, zaczęliśmy więc iść osobno, bo spacerek okraszony dyskusją nie wchodził już w grę. Na przełęczy trzeba się było trzymać mocno, bo porywy były bardzo silne. Nie szło się skupić na oglądaniu widoków, próbowałem więc w tych niesprzyjających okolicznościach porobić jakieś zdjęcia – niestety wszystkie wyszły mniej lub bardziej poruszone. Żeby na Grosser Griesstein wejść, trzeba było najpierw zejść do doliny, co nie bardzo nam się uśmiechało, bo potem trzeba by było pokonać kolejne 400 metrów w górę w tej cholernej wichurze. Na szczęście nad nami, nad przełęczą znajdował się wierzchołek mniejszego brata Grosser Griessteinu – Kleiner Griesstein (2175 m npm). Jak ulał coś dla nas.

 Grosser Griesstein


W 0/0+ terenie wdrapaliśmy się na szczyt z malutkim drewnianym krzyżem w nadziei, że schowamy się na jakiejś zawietrznej, ale z drugiej strony było niestety urwisko. Zawietrzną udało się odnaleźć kilkadziesiąt metrów dalej. Ujrzeliśmy widoki podobne do tych z naszych Tatr Zachodnich, tylko, że z bardziej rozbudowanym tłem.







Nie chciało nam się dalej walczyć z żywiołem, więc zeszliśmy najpierw trochę obłym grzbietem w kierunku wschodnim, a następnie zbiegliśmy otwartym zboczem, porośniętym kosówką do wydeptanych śladów pod przełęczą Knaudachtorl. I dalej już bez historii z powrotem na parking i do Polski. Kolejne dwa dni spędziliśmy w domu, bo prognozy nigdzie nie przewidywały polepszenia pogody.






W czwartek, na parking w Łysej Polanie, nie zajechaliśmy zbyt wcześnie. Ale i tak prawie wszystkie miejsca były wolne. Mieliśmy iść na Szpiglasowy Wierch okrężnie przez Piątkę, ale przy rozstaju szlaków okazało się, że szlak jest niby remontowany i z tego powodu zamknięty. W Murowańcu też chyba jakiś remont był – i to mogło być głównym powodem owej pustki na szlakach. Po drodze nie minęliśmy nikogo za wyjątkiem samochodu TPN-u, który zatrzymał się na nasz widok ponieważ parkowiec postanowił nas nagrać jak przechodzimy przez wielką kałużę na drodze co miało być chyba dowodem na zalanie szlaków. Filmik miał wylądować na fejsie parku, ale na szczęście chyba tak się nie stało. Całą drogę maszerowaliśmy w gęstej mgle, która niespodziewanie przy schronisku się skończyła i mogliśmy podziwiać najbardziej sfococny i rozpowszechniony tatrzański landszaft.

Przed nami ceprostrada tam i z powrotem. „W tym warunku do przejścia dla troszeczkę bardziej zaawansowanych ceprów” - tak stwierdziła moja żona. Pod samą przełęczą przywitał nas porywisty wiatr, założyliśmy też raki, bo kopanie stopni mi się nie uśmiechało, a śniegi były dość zmrożone. Za nami weszła jeszcze jedna para, która jednak sam szczyt postanowiła odpuścić. My nie.






Na szczycie same kontrasty: zaśnieżone (Miedziane), bądź nietknięte śniegiem granie (Zachodnie). Żywioł w postaci wiatru szybko przegonił nas w dół. W schronisku nad Morskim Okiem zastaliśmy puste stoliki – trzeba więc było wykorzystać okazję i uraczyć się jakimś obiadem.








 czy widział ktoś kiedyś więcej wody w Stawie Staszica ?

Noclegi mieliśmy wykupione w Dolnym Smokowcu. Chyba na stronie bookingu coś się zepsuło, bo za trzy noce zapłaciliśmy dwie stówki podczas gdy w innych terminach ceny w tym samym apartamencie zaczynały się od czterech za jeden nocleg. Dla nas to jednak problem nie był, gorzej, że pogoda postanowiła się ciut zepsuć. Ale i na to mieliśmy radę: Słowacki Raj . Spadło sporo wody, w potokach podwyższone stany więc wybór wydawał się dobry. Nie tak daleko, bo w Revucy, dzień wcześniej, z powodu wylania rzeki Murań zalało schronisko dla psów i niestety doszło do tragedii, bo w trakcie ratowania zwierząt utonęły trzy kobiety.
Z kolejnym żywiołem na tym urlopie zmierzyliśmy się na drugi dzień już podczas pokonywania pierwszych metrów rokliny Sucha Bela. Zostawiliśmy auto na pustym parkingu w Podlesoku i ruszyliśmy w głąb wąwozu, który jak się okazało był całkowicie zalany. Spora ilość zniszczonych drewnianych kładek i bali; pod naporem wody i drewna wygiął się w pół nawet metalowy mostek. Najpierw próbowałem cudować, obchodząc zalane dno wąwozu bocznymi wariantami po oślizgłych skałach, ale w końcu dałem sobie spokój i poszedłem w ślady żony, która kroczyła środkiem potoku. Buty trekkingowe gorzej to zniosły. A jak pachniało nam potem w pokoju, ho ho.













Później się okazało, że parkowcy zamknęli tego dnia kilka roklin w tym Suchą Belę (rano żadnej informacji nie było), ale już po dwóch dniach otwarli je z powrotem. Roboty jednak czeka ich sporo.
Podbudowani faktem, że poradziliśmy sobie z kolejnym żywiołem postanowiliśmy zmierzyć się z nim znowu następnego dnia, ale już nie w Słowackim Raju, lecz na położonym bardziej na wschód Płaskowyżu Galmus. Na płaskowyż można się dostać wieloma szlakami, a z miejscowości Olcnava (z której startowaliśmy) wyznakowane są aż dwa. My jednak na podejście wybraliśmy bezszlakową Dolinę Białej Wody (brzmi znajomo), która w końcowej swojej części zamienia się w wąski wąwóz. Najpierw musieliśmy ominąć nieciekawe zabudowania cygańskich osadników zaś dalszy etap prowadził przez jakąś godzinkę dnem zalanej doliny. Buty, które ledwo zdążyły wyschnąć znów dostały porcję wody.


Przy pokonywaniu pierwszego zwężenia wąwozu wydatnie pomagają drewniane mostki z belek, w jednym miejscu zawieszony jest nawet łańcuch. Po drodze minęliśmy wiele wodospadów, w tym dwa większe, kilkumetrowe. Kotły przy wodospadach były na tyle głębokie, że spokojnie można by było się w nich zanurzyć – coś na lato. Nikła ścieżka jest miejscami zatarasowana powalonymi drzewami, trzeba się więc było trochę poprzedzierać po drodze.








Po przejściu doliny wdrapaliśmy się stromym zboczem w okolicę ścieżki edukacyjnej, znakowanej na czerwono, która doprowadziła nas do jaskini Sarkanova Diera. Jaskinia jest długa na 178 metrów, przy czym jakieś 60 z nich jest dostępnych dla turystów.

Założyłem jedyną czołówkę na czoło z padającą już baterią i weszliśmy pooglądać co tam kryje się w jej środku. Przy słabym świetle wiele nie ujrzeliśmy, ale wykonałem jedno zdjęcie. ISO na miliard, oddech wstrzymany, ciało wprowadzone w stan bezruchu i bach:

no i jak widać efekt niezbyt zadowalający . Po wyjściu z jaskini aura się pogorszyła i zaczęło lekko siąpić. Edukacyjna ścieżka zawiodła nas na Vysoky Vrch nad Poracem, a stamtąd już szlakiem zielonym wróciliśmy do Olcnavy.

Po drodze, przy myśliwskiej chatce o ciekawej nazwie Dievka ujrzeliśmy takie oto wysublimowane wc na świeżym powietrzu. Budowniczy zadbali tez o oczekujących na swoją kolej i wybudowali dla nich równie prostą w swojej konstrukcji ławeczkę.

Dolina (Kamiennego Potoku), którą schodziliśmy skrywa kolejną atrakcję w postaci 10-metrowego wodospadu. Piękna pętelka z tego wyszła.

W niedzielę pogoda miała być lepsza, ale rano w Tatrach wisiały ciężkie chmury, trzeba więc było przekierować swoje plany w jakieś niższe pasmo. I padło na Lewockie. Start z Doliny Lewockiej wzdłuż nieczynnego wyciągu narciarskiego.



Łagodnym grzbietem doszliśmy do Zimnej Horki (952 npm), gdzie otwarły się świetne widoki na okolicę. Tatry niestety postawiły się nie ujawniać – trzeba było więc skupiać wzrok gdzie indziej. Tak wyglądał ogół:

jednak to szczegóły prezentowały się ciekawiej:
 Lewocza



 Marianska Hora
następnie minęliśmy zwartą zabudowę wysoko położonej wsi Uloza i na przemian lasem i łąkami przemieściliśmy się na przełęcz o nazwie Hrby mijając po drodze widoczne na zdjęciach kolejne małe miejscowości: Zavade i Vysne Repase.








Z Hrbów najpierw trochę chaszczując, a następnie 5,5 kilometra monotonnie asfaltową drogą z powrotem do Lewockiej Doliny.



Tatry zaś wyłoniły się z chmur dopiero przed zachodem słońca, co obserwowaliśmy w drodze powrotnej.

I tym akcentem zakończyły się nasze przerywane zmagania z żywiołami. Wielu wieściło nam niechybną klęskę, ale daliśmy radę odeprzeć przeciwności losu, pokonać swoje słabości i kłody rzucane nam (czasami dosłownie) pod nogi. Nie zwalił nas z nóg wiatr (mogący zerwać dach), nie porwał nas również silny nurt rzeczny – wróciliśmy twardsi, bardziej zahartowani, bogatsi o cenne doświadczenia, co nas nie zabiło to nas wzmocniło i takie tam...
|