„Radziejowa na krechę” to hasło zna każdy członek nowosądeckiego PTT, a i paru nie-członków też by się znalazło. Pierwszy raz miałem okazję uczestniczyć w tym przedsięwzięciu dwa lata temu. W tamtym roku byłem w tym czasie w Sudetach bo też bym pewnie wziął udział. Tym razem nic nie stanęło na przeszkodzie, więc wstępnie umówiliśmy się na ten wyjazd już 2 tygodnie temu na wycieczce w Beskidzie Małym.
Pozostało czekać na pogodę, a ta zapowiadała się wyśmienita.
Wyruszamy ode mnie punktualnie o 5:30, no może o 5:32. Sądziłem, ze będzie w sam raz, ale okazało się, że to zbyt wcześnie. Zabieramy po drodze Basię – jest ciemna i niezbyt gwieździsta noc. Czy na pewno będzie tak ładnie jak pokazywały wszystkie prognozy ? Wierzymy mocno, że tak. W Lubomierzu zaczyna świtać. Czas mamy nieprzyzwoicie dobry – pada więc komenda – zatrzymujemy się na wschód słońca. Ale nie tak po prostu przy drodze, Jurek postanawia trochę to uatrakcyjnić. Wjeżdżamy wyżej wąską, krętą drogą do ostatnich zabudowań. Jest cicho, mroźno, śnieg skrzypi pod butami. Ludzie ze środkowej i północnej Polski już pewnie nie pamiętają jak to jest. A tu jest pięknie. Pozostaje czekać. Pasmo górskie nieco nam zasłania, przez co wschód słońca nam się trochę opóźnia ale wreszcie jest. Bajka...





Już jest świetnie ale to dopiero początek atrakcji. Czas trochę „poprawiliśmy” i spokojnie ruszamy dalej w stronę Jaworek. Przebieramy buty, wypijamy po dwa „Jurkowej” (bardzo udanej trzeba przyznać) pigwówki i czekamy na PTT. Oczywiście poślizg jest, ale w końcu zza zakrętu wytacza się autokar O dziwo nie zatrzymuje się koło nas. Zmierza wyżej w kierunku placu, gdzie ma miejsce zbiórka drewna. Ruszamy i my. Wreszcie możemy się przywitać, otrzymując na początek po kawałku szarlotki. Coś na kolejną rozgrzewkę i rozpoczynamy akcję pod kryptonimem „Radziejowa na krechę”. Teren na początku łagodny, ale tempo jak zawsze żwawe. Postoje jeśli już są to raczej krótkie. Raz na czas robię jakieś zdjęcia. To jeden z tych dni, kiedy warto mieć dobry aparat. Świetny widok na Tatry, ale na zdjęciach z komórki juz mniej super, ale robię co mogę...


Chwilę później żarty się kończą i wchodzimy w dosyć stromy, podmyty strumyczkiem żlebik. Śniegu tu jest powyżej kolan, co wymaga sporego wysiłku.

Słownictwo też wzbogacamy o zwroty używane zwykle, kiedy coś nie idzie po naszej myśli... I jak to na poniższym zdjęciu - obcokrajowiec tego nie pojmie...


Śnieg jest tu nieskazitelnie biały.

Nagrodą za ten odcinek wspinaczki jest wypłaszczenie terenu i świetne widoki na Tatry...

Słonko świeci. Mimo iż dookoła jest mnóstwo śniegu odnosi się wrażanie, że jest bardzo ciepło. Zdejmuję więc polar i zastaję już tylko w koszulce termoaktywnej.

Teraz chwila zastanowienia – gdzie dalej ? Kilka prób i przechodzimy kawałek w innym kierunkuj. Tu puściło. Przed nami znowu stromy i meczący odcinek, ale ma on jedną zaletę – jest ostatni. Końcówki zawsze są najgorsze. Wydaje się że to już - ale jeszcze nie. Niby głupie kilkadziesiąt metrów przewyższenia, ale „rosną” niczym drożdżowe ciasto. I wreszcie jest ! Stoimy koło nowej wieży widokowej na Radziejowej.




Wieża formalnie jest jeszcze nieczynna, więc na nią nie wchodzimy. Puszczamy wodze fantazji, zamykamy oczy i uruchamiamy wyobraźnię. Przy takiej pogodzie musiałyby być naprawdę dobre widoki. Nasze wizje są wręcz namacalne. Wielka jest potęga wyobraźni i podświadomości...





Rozpoczynamy zejście w stronę Długiej Przełęczy, gdzie rozgorzała bitwa na śnieżki. Śnieg w międzyczasie zrobił się mokry, więc można było tworzyć idealną amunicję. Tatry wciąż nam towarzyszą.

Docieramy do rozległego tarasu widokowego. Kapitalne to miejsce, niesłychanie przestrzenne. Z jednej strony Pasmo Radziejowej a z drugiej Pieniny a dalej Tatry. Tutaj rozpalamy ognisko. Zbieranie drewna, nie było dużo łatwiejsze niż na Pustyni Błędowskiej ale jakoś się udało. Ku radości współuczestników zrobiłem dosyć oryginalny kij do smażenia kiełbasy. Po jadle i napitku uwieczniam to piękne miejsce i rozpoczynamy ostateczne zejście.



Było trochę turlania, trochę upadków, ale ostatecznie bez ofiar w ludziach schodzimy na dół.

Pozostało już tylko odwiedzenie najbliższego baru, a w naszym przypadku nawet dwóch, bo autokar miał problem aby zaparkować pod pierwszym...
Generalnie kolejny świetny górsko, towarzysko i pogodowo dzień. Mnie bardzo ucieszyło, że dałem radę z moim nie wyleczonym kolanem i z bądź co bądź marną formą po dłuższym rozbracie z piłką na hali. Może coś jeszcze ze mnie będzie. Oby więcej takich wyjazdów w tym roku... Do następnego.