Końcówka lipca 2019. Wyjazd miał być z założenia przyjemny (czytaj: słowackie piwo) i treningowy (takie górnolotne bzdety przygotowujące do następnego wyjazdu, który miał być priorytetowy w owym roku). Dogadujemy się więc z Mateuszem i Renatą, że jedziemy do południowych sąsiadów.
Dzień 1 - Krywań (2495 m n.p.m.)Startujemy w nocy z okolic Bielska-Białej by po kilku godzinach znaleźć się w Trzech Źródłach. Szybki wypad z samochodu i po chwili jesteśmy już na zielonym szlaku. Pniemy się delikatnie i powoli pod górę.
Pojawiają się pierwsze widoki na zachód:

Na południu też niczego sobie:

Idzie się nam dobrze, a nawet bardzo dobrze. Wydaje się, że mija dosłownie chwila a już jesteśmy w kosówkach.
I znów widok na zachód:

W okolicach Wyżniej Przehyby spotykamy (doganiamy) pierwszych ludzi na szlaku. Tak więc kolejne kilkanaście minut schodzi nam na wspólnych rozmowach z miłymi dziewczynami z Bielska. Gdy dochodzimy do połączenia z niebieskim szlakiem czeka tam już dobre kilkanaście osób. Robimy pierwszy postój tego dnia. Ładujemy w siebie wodę, szturmżarcie i ruszamy w górę. W końcu jakieś skały i skałeczki! W końcu odsłaniają się widoki na wschód.
Jamska Grań, Kozi Grzbiet i Grań Solisk:

Jeszcze trochę... już niedługo...

I stajemy na szczycie:

A na szczycie jak to na szczycie. Mleko! Tak więc widoków brak. Nie pierwszy to i zapewne nie ostatni raz.
Jako, że a) nic nie widać i nie zapowiada się aby cokolwiek się w tej kwestii zmieniło; b) piździ; c) prognozy na popołudnie przewidują deszcz; postanawiamy po kilku chwilach, że schodzimy. Oczywiście im szybciej będziemy na dole tym szybciej nasze przełyki będą miziane przepysznym słowackim piwem.
Ostatnie spojrzenie na szczyt:

Jak widać wystarczy zejść kilkanaście metrów w dół i już jesteśmy poniżej chmur:

Po wschodniej stronie grani wyłania się Mały Staw Ważecki i kawałek Zielonego Stawu Ważeckiego:

Na grani w okolicach Małego Krywania (2335 m n.p.m.):

I znowu rzut oka na zachód:

Żwawym tempem dochodzimy do rozstaju szlaków i postanawiamy schodzić dalej szlakiem niebieskim. Szlak prowadzi Pawłowym Grzbietem. Idziemy spokojnie ale z każdą chwilą tracimy wysokość.
Próg Doliny Ważeckiej i Jamskie Turnie:

Na południu inny świat:

W końcu wchodzimy las i tracimy z zasięgu wzroku jakiekolwiek widoki. Teraz czeka nas jeszcze krzaczasto leśny trawers ku zachodowi i parkingowi, na którym czeka nasz samochód.
Jamski Staw mijany po drodze:

A tu już okolice Trzech Źródeł:

Gdy dochodzimy do samochodu zaczyna kropić deszcz. Tak więc znów nam się udało! Teraz kierunek - Liptowski Jan. Meldujemy się w małym pensjonaciku i ruszamy na poszukiwania żarcia i picia. Z piciem problemu oczywiście nie było a jeśli chodzi o żarcie to musimy zadowolić się jakąś miejscową pizzą. Następnego dnia nie planujemy żadnych hardcorów więc raczymy się słowackimi browarami bez jakichkolwiek hamulców do późnych godzin wieczorno-nocnych. Życie jest piękne!
Dzień 2 - Mincol (1394 m n.p.m.)Po zeszłodniowym pijaństwie zbieramy się dopiero późnym rankiem lub wczesnym popołudniem (zwał jak zwał) wiadomo więc, że na nic ambitnego nie będzie czasu ani sił. Postanawiamy więc ruszyć w stronę Dolnego Kubina by zaatakować najwyższy szczyt Magury Orawskiej - Mincol.
Atakujemy po najmniejszej linii oporu - od półnnocy. Podjeżdżamy do ośrodka narciarskieg Hrustin i zaczynamy podejście stokiem narciarskim.
Na stoku:

Sprawnie wdrapujemy się na grzbiet:

Teraz wchodzimy w las i kierujemy się jak w mordę strzelił na południe.
Przyjemny spacer po lesie wyprowadza nas po jakichś trzydziestu minutach na coś w rodzaju hali:

Dalszy spacer "halą" sprawia, że otwierają się inne widoki:

Szlak kieruje nas teraz na zachód.
A na południu Wielki Chocz - o ile nas wzrok i znajomość topografii nie myli:

Jesteśmy już chyba blisko szczytu gdyż w okolicy zaczyna się roić od dziwacznych wytworów człowieka. A to jakiś metalowy maszt, a to betonowa wieża. W końcu wypłaszczenie, jeszcze dosłownie kilka kroków i jesteśmy przy tabliczce szczytowej. Nie ma czasu na celebracje gdyż od kilku minut słyszymy pomruki zbliżającej się burzy. Wracamy więc w te pędy w dół.
Minęło dosłownie kilkanaście minut a widok na "hali" zmienił się z sielanki na Mordor:

Szybkim marszem dochodzimy do lasu. Tu jesteśmy na jakiś czas bezpieczni ale czeka nas jeszcze zejście nieosłoniętym stokiem narciarskim. Burza jest dosłownie o krok za nami, lecimy stokiem w dół ile fabryka dała! Docieramy pod drzwi narciarskiej knajpy na dole i w tym momencie zaczyna lać. Uf! Znów mamy szczęście!
Znowu nic nas nie goni więc bierzemy słowackie browary (poza kierowcą bidulkiem) i konsumujemy specjały kuchni słowackiej. Jest w pytę! Zresztą jak zawsze w górach! Następny wyjazd ma być tym, na który czekałem parę lat... ale o tym następnym razem!