Niezmiernie rzadko jeżdżę w góry weekend po weekendzie, a już na dwa czterodniowe wyjazdy na przestrzeni niespełna 2 tygodni to już zupełnie. A jednak w tym roku tak się złożyło. Po wspaniałym wyjeździe z PTT Nowy Sącz w Beskid Śląski i Żywiecki (który mam nadzieje również niedługo opisać) przyszedł czas na Kotlinę Kłodzką pod przewodnictwem Ryszarda W. W efekcie na przestrzeni raptem 13 dni, aż 8 z nich spędziłem w górach z dwoma różnymi grupami autokarowymi, których byłem jedynym łącznikiem ludzkim.
Ta kumulacja powodowała pewne wyrzuty sumienia i pewną niezręczność sytuacji, że znowu się bujam po tych górach, zapominając o tzw. prozie życia codziennego. No ale z drugiej strony słowo się rzekło, a powiedziałem Pawłowi, że jak się zapisze na wyjazd to ja też pojadę – no i się zapisał.
Prognozy pogody jak to zwykle bywa przed kilkudniowym wyjazdem mocno ewoluowały. Najpierw z lepszych na gorsze, potem z gorszych na lepsze, ale weryfikacja i tak miała nastąpić dopiero w górach otaczających Kotlinę Kłodzką. W sobotni ciemny, ponury poranek na krakowskich Czyżynach autokar już czeka. Wsiadam i szukam szybko znajomych twarzy. Jest Paweł, Anita i gdzieś z przodu Regi i Heniek, a z tyłu Beata z Jackiem, no i oczywiście mistrz ceremonii Ryszard. Reszty nie znam, albo znam wyłącznie z widzenia z facebookowych relacji znajomych. Uważam, że taka liczba znajomych jest w zupełności wystarczająca na dobry początek górskiej eskapady. Resztę się pozna, albo i nie.
Pierwszy i ostatni postój mamy w rejonie Góry św. Anny. To chyba standard przy wyjazdach z Krakowa na Dolny Śląsk.
Wysiadamy na Przełęczy Kłodzkiej. Szybko przebieram buty i jestem gotów na trasę. Rysiu proponuje mi bycie „zamkiem”, na co się zgadzam. Nie jest to takie złe, można się wódki napić bez pośpiechu i mieć względną kontrolę nad tym co się dzieje. Minus takiego stanu rzeczy jest taki, że nie można szybko machnąć trasy i czekać na innych w barze popijając piwko.
Pogoda póki co taka sobie. Pochmurno, mgliście, widoki delikatnie mówiąc umiarkowane. Pierwsze podejście jest dosyć strome, jak na warunki Gór Bardzkich oczywiście…


Na „zamku” towarzyszy mi Paweł, bo z kimś się jednak tej wódki trzeba napić. Na pierwszym podejściu spotykamy dziewczynę z córką, z lekką zadyszką. Pytam czy są od nas. Okazuje się, że tak. Poczułem wtedy brzemię odpowiedzialności i misję do wykonania. Wiedziałem, że do samego autokaru, który miał na nas czekać Bardzie Śląskim muszę je mieć cały czas na oku. Na szczęście Monika z Melanią okazały się postaciami bardzo sympatycznymi, więc nie traktowałem tego w kategoriach obowiązku a życzliwej pomocy.
Mijamy kolejne górki, pagórki… Tutaj Grodzisko.

Trzy Granice…

Słońca wciąż nie ma, ale klimacik jest…

I tak niespiesznym krokiem wchodzimy na Kłodzką Górę. Nie najwyższy szczyt Gór Bardzkich, ale należący do KGP. Dlaczego tak jest ? Nie wiem. Nowa wieża na szczycie jest gigantyczna i sprawia nieprzyjazne wrażenie zimnej stali.


Nie mam jakiegoś zaawansowanego lęku wysokości czy przestrzeni, ale na tego typu obiektach czuję się nieswojo. No ale jak już tu jestem grzechem byłoby nie wejść. Emocje są, zwłaszcza, że dość mocno wieje i czujemy jak wieża delikatnie się buja, a wiatr wygrywa jakieś dziwne melodie (Cradle of Filth ?).


Po zejściu z wieży robimy sobie wspólne zdjęcie przy tabliczce i ruszamy w dalszą drogę.

Szeroką Górę (faktyczny najwyższy szczyt Gór Bardzkich) pomijamy – byłem tu półtorej roku temu, a pogoda taka sobie. Jest wciąż mgliście i... klimatycznie.

Docieramy na Ostrą Górę.

Od Przełęczy Łaszczowej pogoda się poprawia do tego stopnia, że nawet widzimy przebłyski słońca. Nie spodziewaliśmy się tego, ale bierzemy.


Ostatnim istotnym punktem na naszej trasie jest Kalwaria z Górską Kaplicą Matki Bożej Płaczącej. Może niezbyt długie podejście, ale całkiem strome.


Trochę tu poczekaliśmy na dziewczyny, a schodzić w stronę Barda staraliśmy się już wszyscy razem, mijając po drodze kolejne obiekty sakralne…


Na dole wita nas Rysiek, zadowolony że nikt się nie zgubił. Może delikatnie przekroczyliśmy ramy czasowe, ale sytuacja tego wymagała. Uwieczniam jeszcze bazylikę i gotycki most na Nysie Kłodzkiej i fruu do autokaru.


Zakwaterowanie w hotelu w Bystrzycy Kłodzkiej poszło szybko i sprawnie, więc godzinę później siedzieliśmy już wykąpani i pachnący na obiedzie.
Wieczorem jakieś śpiewy przy gitarze. Nie jestem wielkim zwolennikiem tego typu klimatów, ale wiadomo dla towarzystwa cygan dał się powiesić…
Dzień 2Wyglądam rano za okno. Jest znowu mgliście, ale jakieś tam przebłyski słońca są. Co będzie, to będzie. Śniadanko, bardzo dobre i urozmaicone i pakujemy się do autokaru. Naszym celem jest Zieleniec i w pierwszej kolejności Orlica – najwyższy szczyt Gór nomen omen Orlickich. Po drodze pochmurno, ale w Zieleńcu coś zaczyna się przecierać. Zaczynam mieć nadzieję na morze chmur w dole, Rysiek też, ale… Parkujemy na wielkim parkingu i startujemy. Chmury się kotłują dookoła.

Byłem tu niemal dokładnie półtorej roku temu. Wtedy też dominowały chmury. Póki co nie jestem „zamkiem”, bo przewodnikiem i zamkiem w jednej osobie zostaje Rysiek. To chyba pierwszy taki przypadek w historii.
Początek szlaku znowu tajemniczy…

Ten kto był na Orlicy to wie, że nie jest to szczyt szczególnie forsowny. W zasadzie to dochodzimy na niego wcześniej, niż się tego spodziewamy. Gdy byłem tu ostatnio były to mocne klimaty covidove, na granicy atakowały nas dziwne smsy, a na ludzkich twarzach malowało się przerażenie. Wieża już stała ale była jeszcze nieczynna. Teraz już bez obaw można na nią wchodzić.

Po wejściu na wieżę okazuje się, że możemy zapomnieć o morzu chmur. A widoki ? No cóż jedynie z panoramicznych zdjęć znajdujących się na wieży.

Na wieży było zimno, wilgotno i wietrznie, mówiąc krótko nieprzyjemnie. Po zejściu więc trzeba się godnie rozgrzać, co przy wsparciu Anity i Regiego czynimy.
Teraz pora wejść na właściwy wierzchołek Orlicy i zrobić dokumentację fotograficzną.


Schodzimy bezpośrednio do Zieleńca – również szlakiem zielonym, ale innym. Koło Zieleńca jak nazwa wskazuje są chyba same zielone.

Przejeżdżamy kilkanaście, a może kilkadziesiąt kilometrów autokarem i rozpoczynamy podejścia na Jagodną. Tutaj też byłem niespełna półtorej roku temu i wieża widokowa też była jeszcze wtedy nieczynna. Tu znowu zostaje „zamkiem”. Trasa na Jagodną to w zasadzie autostrada, którą spokojnie można przemierzyć terenowym samochodem, nawet nie super specjalistycznym.

Gdzieś po godzinie jesteśmy na szczycie totalnie nie wybitnym i zupełnie niecharakterystycznym. Gdyby nie nowa wieża widokowa i tabliczka to ciężko byłoby się tu na dłużej zatrzymać. A wieża jest ogromniasta i robi fatalne wrażenie na ludziach nie przepadających za ekspozycją.


Wchodzi się na nią praktycznie w zupełnie otwartym terenie. A jeszcze jak siąpi i wieje mocny wiatr to emocje są naprawdę spore. No nic jak już tu jestem to trzeba wejść.

Widoki podobnie jak na Kłodzkiej Górze i Orlicy czyli żadne. Robię zdjęcie z tabliczką, wypijamy po 3 (na 3 nogi) i rozpoczynamy zejście.

Po drodze może i widoki żadne, ale klimacik i kolorki przednie.


Humor psuje nam jedynie na chwilę niepozorny szczyt o bardzo kiepsko kojarzącej się nazwie…

Stąd już niedaleko i chwilę później siedzimy już w schronisku PTTK Jagodna. Schron to specyficzny, bo znajduje się tuż przy przelotowej drodze. Na plus na pewno porcje żywności, dobre grzane piwo z goździkami i oryginalne wydawanie posiłków. Bardzo donośny krzyk oznajmiający jaki posiłek (napój) w połączniu z imieniem zamawiającego. Jest to na swój sposób ciekawe, ale bębenki w uszach pękają.
Po dobrym obiedzie tym razem tańce. Jak dla mnie to właśnie tak powinien się kończyć udany górski dzień…
Dzień 3Po pagórkach, dziś wreszcie ruszamy w góry. W planie Śnieżnik. Na szczęście udało się przekonać Ryśka aby nie robić pętelki z Międzygórza, tylko podejść z zupełnie innego miejsca a zejść do Międzygórza. Ostatecznie jedziemy do Jodłowa w składzie mocno okrojonym. Po drodze jak codziennie do tej pory mgliście i pochmurno. Po nieco nerwowym dojeździe startujemy w trasę z miejscowości Jodłów. Jest nas 12 sztuk. Po prawej majaczy nam wieża widokowa na Trójmorskim Wierchu…

Tempo jest dosyć dobre, ale i ludzie kompetentni i trasa niezbyt trudna. Tak czy inaczej na pierwszym postoju piwo smakowało wybornie, mimo iż dzień prawie zimowy. Niby mieliśmy się trzymać tą 12-tką do końca, ale jak pojawiła się opcja bonusowego zrobienia Małego Śnieżnika to nie mogłem sobie odmówić tej przyjemności. Tym sposobem została nas czwórka: Anita, Basia, Paweł i ja. Początek naszej wydłużonej trasy przyjemny i kolorowy.


Potem rozpoczyna się ostrzejsze podejście zielonym szlakiem, na którym jest coraz bardziej skaliście i zimowo…



Wreszcie dostrzegam na mapie ścieżkę do jakichś punktów widokowych. Przy tej pogodzie punkty widokowe są trochę na wyrost, ale przy okazji wchodzimy na szczyt o nazwie Goworek mierzący 1 320 m n.p.m., znajdujący się tuż przy polsko – czeskiej granicy. To nam się gratka trafiła…


Teraz pora na Mały Śnieżnik, tylko gdzie on jest, bo na pewno nie przy szlaku. Idziemy nieoznakowaną ścieżka a śniego-szadź wsypuje nam się do butów, bo stuptutów nie chce nam się zakładać – przynajmniej mnie. Przedzieram się przez jakieś chaszcze i jestem coraz bardziej zniechęcony, aż tu w końcu…

Fajne miejsce a zimowa sceneria dodaje mu uroku…


Teraz trzeba dość ostro zejść w dół, by po kilku minutach znów grzecznie poruszać się znakowanym szlakiem, ale nie na długo. Za chwilę odbijemy na skrót, tym razem już na właściwy Śnieżnik. Trzeba się wcześniej nieco rozgrzać. Śliwkówka Anity daje radę. Rozpoczynamy podejście na Śnieżnik. Nazwa zobowiązuje, więc śniegu jest coraz więcej. Właściwie to jest tutaj już regularna zima. Mam okazję po raz pierwszy zobaczyć „blender”, będący w trakcie budowy.


Na szczycie spotykamy Waldka z naszej ekipy, który cierpiał na syndrom samotnika i robił wszystko by nie chodzić z naszą grupą. Piździ to jak w przysłowiowym kieleckim. Szybkie zdjęcie na szczycie…

No i trzeba jeszcze koniecznie odwiedzić słonika po czeskiej stronie. W międzyczasie coś mi się dzieje z telefonem. Czyżby pierwsze mrozy rozłożyły wyświetlacz ? Uwieczniamy zatem siebie ze słonikiem aparatem Pawła.


Wracamy na szczyt, czyli można powiedzieć, że Śnieżnik zdobywamy tego dnia dwukrotnie. Turyści na szczycie informują nas, że schronisko jest zamknięte i nic tam dziś nie zjemy. O tym właściwie wiedzieliśmy już wcześniej od reszty naszej grupy.
Pod schroniskiem wita nas taki jegomość.

I tu miła niespodzianka. Wróciła już pani z zakupami i oferuje nam standardowe jedzenie. Korzystamy ochoczo. Szału może nie było ale zawsze coś ciepłego warto zjeść i przepić co nieco.
Teraz pozostało nam już tylko zejście do Międzygórza. Trzeba było trochę depnąć, bo reszta miała nad nami z oczywistych względów sporą przewagę. Po drodze było znowu… tajemniczo.

Zostało nam jeszcze trochę trunków, więc powrót do hotelu był na wesoło. Bardzo lubię takie klimaty po odwalonej górskiej robocie.
Wieczorem niestety znowu śpiewy, ale aby nie było ze słodko wiśniówkę i pigwówkę mieszaliśmy z czystą…
Dzień 4 Wypasione jak codziennie śniadanie i ostateczne ustalenia. Na szczęście zamiast nijakich Krowiarek staje na pierwotnej wersji czyli szczycie Czerniec w Górach Bystrzyckich mierzącym bagatela 891 m n.p.m.. Coś to miało tyle samo wysokości – zdaje się, że Łysina w Beskidzie Makowskim, tudzież w Wyspowym, który ostatnimi czasy podejrzanie się rozrasta…
Rano już z bagażami wsiadamy do autokaru. Przed nami ostatnia odsłona tego wyjazdu. Ale pogodowo zdecydowanie najlepsza. Od rana piękne słońce i bezchmurne niebo. Na Czerniec mieliśmy wchodzić od Gniewoszowa a schodzić do Różanki czarnym (potem niebieskim) szlakiem. Wszystko ok, ale tym sposobem omijała nas atrakcja w postaci ruin zamku Szczerba. Przejrzałem szybko mapę i znalazłem rozwiązanie można wysiąść wcześniej i ruiny zamku obejrzeć na początku, a potem się zobaczy. Decyzja musiała być szybka i była. Paweł zdaje się na mnie, Waldi też ochoczo dołącza, a przy wysiadaniu jeszcze kolejne 4 osoby. I tak z niczego uzbierała się nas 7-ka. Podejście do ruin zamku Szczerba nie zajmuje nam więcej niż 10 minut. Ruiny, jak ruiny, drugi Bolczów to nie jest ale warto było zobaczyć. Za to pogoda cały czas bajka.



Dalej idziemy szlakiem niebieskim. Teren wznosi się leniwie. Podziwiamy widoki, robimy zdjęcia, coś tam wyciągam zza pazuchy na rozgrzewkę.



Po drodze (tu przyznaje się do winy) przegapiłem nieoznakowane odejście do jaskini Solna Jama. Jakoś będę musiał z tym żyć. Przy niewielkim stawku spotykamy resztą grupy. Oni już schodzą z Czerńca, ale nic dziwnego, mieli tam znacznie bliżej. Wrzucamy wyższy bieg i za jakieś pół godziny oczom naszym ukazuje się imponująca wieża widokowa na szczycie Czerńca.

Wchodzimy na górę i wreszcie po raz pierwszy podziwiamy widoki z wieży widokowej na tym wyjeździe…





Fotki robimy również i pod wieżą…



I teraz co dalej. Do peletonu mamy ponad godzinę straty, nie będzie łatwo ich złapać na takim stosunkowo krótkim odcinku szlaku. Przychodzi olśnienie. Trzeba zadzwonić do Ryśka. Jeśli autokar stacjonuje gdzieś w Gniewoszowie to nic prostszego – zejdziemy bezpośrednio tam. Niecny plan się powiódł. Rzeczywiście czekali przy początku szlaku. Wystarczyło zejść i wcale nie musieliśmy się szczególnie spieszyć. Po prostu zrobiliśmy tę samą trasę co zasadnicza grupa ale w odwrotnym kierunku, odwiedzając po drodze ruiny zamku Szczerba, na co reszta ekipy nie miała szans. Zatem już bez żadnego ciśnienie schodzimy prosto do autokaru, podziwiając po drodze widoki i grzejąc się co nieco.




A tu widać kolejne działania „dobrej zmiany”, czyli wycinanie drzew w błyskawicznym tempie.

Chwilę później już siedzimy już w autokarze. Reszta grupy dosiada się w Różance i są w lekkim szoku, widząc nas usadowionych wygodnie na siedzeniach. Wyszło to świetnie i wcale nie musieliśmy się jakoś szczególnie napocić.
Powrót do Krakowa szybki i sprawny z obowiązkowym postojem w okolicach Góry św. Anny.
Osoba postronna oglądając zdjęcia z tego wyjazdu mogłaby stwierdzić, że nie był on zbyt udany, bo pogoda nie bardzo, kiepsko z widokami, zimno, wilgotno itd.
Nic bardziej mylnego. Było naprawdę ekstra. Owszem brakowało mi ludzi z mojej sztandarowej ekipy, ale lubię też poznawać nowe osoby. A ciężkie warunki w górach powodowały, że z większą przyjemnością wracało się do hotelu. Może tylko trochę za dużo wieczornego śpiewania było. Ja jestem tradycjonalistą i myślę, że tańce jednak sprawdzają się lepiej w mieszanym towarzystwie. Ale to maja subiektywna opinia. Widziałem, że zdeklarowanych „śpiewaków” trochę tam było.
A i bardzo fajny hotel Abis w Bystrzycy Kłodzkiej w którym mieszkaliśmy. Niby tylko dwie gwiazdki, ale było wszystko co człowiekowi jest do szczęścia potrzebne na takim wyjeździe. Jedzenie bardzo dobre a lany kozel w restauracji 9 PLN, więc do przeżycia, jak na dzisiejsze ciężkie czasy. Dziękuje wszystkim za towarzystwo, Ryśkowi za organizacje i tradycyjnie do następnego.