Zachęcony relacją krzysztofa_KrK postanowiłem opisać trzy nasze wypady rowerowe z przełomu czerwca i lipca. Był to okres kiedy bardzo doskwierały upały i wycieczki rowerowe wydawały się najlepszym wyborem na zagospodarowanie wolnego czasu. No i mogliśmy przebyć trasy, które pieszo na pewno nie byłyby tak atrakcyjne ze względu na swoją długość i monotonny przebieg, a na jednośladach było całkiem fajnie. Na naszą pierwszą cykloturę udaliśmy się w Kisuce. Start ze Zborova nad Bystricou elegancką, wyasfaltowaną i płaską jak stół ścieżką rowerową wzdłuż Bystricy w kierunku południowo-wschodnim. Jazda wzdłuż rzeki oznaczała wielokrotne zderzenia z licznymi owadami, a co gorsza nawet czasami ich połknięcia .

W Starej Bystricy pozostawiliśmy rowery przy ścieżce i już pieszo podeszliśmy na wieżę Bobovec. Widoki z wieży bardzo sympatyczne, głównie na Starą Bystricę i Beskid Żywiecki, widać też było kawałek Małej Fatry. Sama wieża bardzo ładna, może i niewysoka (16 m), ale za to bardzo kosztowna - oczywiście lwią część wydatków na budowę pokryła UE.




Jedziemy dalej wzdłuż Bystricy aż pod sam zbiornik wodny Nova Bystrica. Tam zaczynają się podjazdy i zjazdy wzdłuż niezwykle pofałdowanej linii brzegowej. Całe okrążenie zbiornika liczy sobie około 30 km i wiąże się ze sporymi przewyższeniami, a najbardziej stromy jest podjazd spod kościoła pod Kycerę (804 m npm). Przy kościele, w nieistniejącej już wsi Riecnica kończy się niebieski szlak pieszy ale znakowana na niebiesko cyklotura ciśnie dalej przy linii brzegowej by zatoczyć pełne okrążenie.













Na trasie do Riecnicy zdarzają się odcinki asfaltowe, ale dalej trzeba niestety zmagać się z szutrami. Oznaczenie zaś bez zarzutów. Powrót tą samą ścieżką rowerową wzdłuż Bystricy. Znowu łykamy robale i wyciągamy je z oczu. Na ścieżce ruch rowerowy, a także pieszy jest dość spory. Po drodze są dwa bufety, w których można przegryźć byle co, uraczyć się kofolą albo złocistym napojem.
Druga cyklotura - z Orawy na Liptów i z powrotem - brzmi nieźle, a w rzeczywistości jest jeszcze lepiej. Startujemy z Pribisu wcześnie rano - pogoda się dopiero klaruje, na niebie wiszą nisko zawieszone podeszczowe chmurki. Jak widać cyklotrasa najpierw prowadzi w górę i dość często pchamy rower. Ale już w Malatinie czeka na nas wspaniała nagroda - długi zjazd Doliną Sestrczeńską. Zielono znakowana trasa prowadzi łagodnie w dół i jest prawie całkowicie pokryta asfaltem.




Dojeżdżamy nad Liptowską Marę pod ruiny kościoła Panny Marii. Chmury już zdążyły się podnieść, ale widok na Tatry psuje nisko zawieszony opar. Wpychamy jeszcze rowery kilkadziesiąt metrów wyżej w stronę Uloziska, bo dalej nie ma sensu się z nimi pchać, gdyż zaczyna się tam skansen archeologiczny Havranok z płatnym wstępem.



Wracamy do Bobrovnika i kierujemy się główną drogą do Prosieku, z którego zaś przemieszczamy się kolejną cykloturą do Kwaczan. Jest to chyba najbardziej widokowy fragment naszej wycieczki.





U wylotu Doliny Kwaczańskiej wciągamy syr, hranolki i po wielkiej kofoli, bo przed nami sporo pchania pod górę, a upał daje się we znaki. Turystów w dolinie nie brakuje - również tych na rowerach.



Po pokonaniu Kwaczańskiej jedziemy dalej wzdłuż Kvacianki, tak jak biegnie czerwony szlak do Hut. Z Hut męczący podjazd, a następnie krótki zjazd do Wielkiego Borowego. Tam w bufecie kolejna duża kofola, a także lód do zlizania. Przez całe Wielkie Borowe pchamy rowery - za stromo. Nad wsią pchamy dalej, bo wymyśliłem sobie, że najwyższym szczytem na tej trasie będzie Susava z wieżą widokową po której spodziewałem się ciekawych widoków na okolicę.




Wieżę zaatakowaliśmy od północnego-wschodu żeby zjechać ścieżką dydaktyczną do czerwonego szlaku. Już myślałem, że plan się nie powiedzie, bo na szczycie po wieży nie było śladu, ale jej drewniana konstrukcja odnalazła się kilkadziesiąt metrów niżej. Chyba przy stawianiu wieży okoliczne świerki musiały być bardzo młode, bo aktualnie przysłaniają one praktycznie wszystkie widoki. Wieża widokowa, która nie oferuje widoku - takie rzeczy tylko na Susavie. Warto zobaczyć, czego nie można zobaczyć, a co można by było zobaczyć na własne oczy .
 no dobra - jakiś tam widok był
 panorama Tatr 

Z Susavy ostry zjazd do czerwonego szlaku, którym dość łagodnie przemieściliśmy się z powrotem do Malatiny. A z niej pofałdowanymi orawskimi wzgórzami do Pribisu.












Na trzecią trasę wyjechałem samotnie bardzo wcześnie o 4 rano w sobotę. Niektórzy sąsiedzi kończyli dopiero ożywione rozmowy, które zaczęły się dnia poprzedniego. Dobrze, że na drodze nie było jeszcze zbyt wielu samochodów, bo było dość ciemno, a moja przednia lampka w rowerze okazała się bezużyteczną atrapą. Przed rower wyskakiwały mi różne leśne zwierzęta typu dzik, lis czy sarna. Minąłem Sołę i Wisłę, a później w Bielanach znowu mijałem Sołę. Ścieżka rowerowa wzdłuż drogi wojewódzkiej 948 jest miejscami całkiem spoko, ale na robienie tempa się zupełnie nie nadaje, więc korblowałem obok niej po asfalcie. Minąłem Kęty i Czaniec - to już 50 km w nogach. Dla mnie i mojego roweru z Decathlonu całkiem sporo.


Na niebieskim szlaku trawersującym Bukowski Groń, raz jechałem a raz cisnąłem rower, tak po połowie.


Tam ujrzałem taką oto tablicę edukacyjną przy której aż się zatrzymałem żeby zaczerpnąć powietrza:

Co to jest las? Po chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że na tak zadane pytanie powinni sobie odpowiedzieć niektórzy wyborcy pis-u, a szczególnie ci którzy kiedyś głosowali na pewnego byłego ministra środowiska.

 to jest las
 to nie jest las
Jadę dalej i nagle pod samą przełęczą widzę nadjeżdżający w moim kierunku samochód osobowy. Droga zaś wąska i wyboista, taka typowa beskidzka stokówka. Gościu w aucie nawigację miał ładną i kolorową, ale z taką to bym się nawet do centrum Katowic nie wybierał. Pomogłem mu przy zawracaniu i objaśniłem przy pomocy swojej mapy którędy ma wracać na asfalt do Wielkiej Puszczy. Niedługo później dopchałem rower na przełęcz, przy łączeniu się niebieskiego i zielonego szlaku. Tu w końcu mogłem depnąć na pedał. Po drodze kilka widoków - między drzewami było nawet widać Tatry. Ogólne wrażenie, jak zawsze takie sobie, bo Beskid Mały latem prezentuje się bardzo przeciętnie.




Zjechałem jakąś zwózką do Czańca z jednym małym upadkiem, bo beskidzkie zwózki są czasami wyłożone wielkimi kamulcami i przypominają wyschnięte koryta rzeki. W drodze powrotnej znowu mocno naciskam na pedały, ale dyspozycja już nie ta co wcześniej i przejeżdżam ten sam odcinek o 40 minut dłużej niż o poranku. Reasumując wyszło mi 110 km w 7 godzin, w tym jakieś 13 km w górach, a więc szału nie ma za co główną winę ponosi zdradziecki rockrider (ani to rock, ani rider) z dyskontu, bo przecież nie ja .
 wieża na horyzoncie, czyli zbliżam się do domu
|