4. lipcaPrzyszedł czas na nieco dokładniejsze zwiedzenie Rethymno. Ale zdarzają się na urlopie takie dni, że... Najpierw nie mogliśmy się dogadać czy jechać rano, po południu czy wieczorem. Jak już się w końcu dogadaliśmy to i tak okazało się, że ruszyliśmy za późno i będziemy zwiedzać w najgorszym skwarze. W samym mieście zamiast jechać na sprawdzony parking przy Fortezzy to wbijamy się do centrum, a tam korki jak szlag. Tak czasem bywa...
Rethymno – widok z twierdzy na miasto

I na północne wybrzeże wyspy

Ostatecznie zaparkowaliśmy w miejscu, które znaliśmy już z poprzednich wizyt. Na pierwszy ogień idziemy zwiedzać Fortezzę – pozostałości po weneckiej twierdzy górującej nad miastem. W obrębie murów jest kilka ciekawych obiektów takich jak pozostałości starego arsenału czy meczet (ten powstał oczywiście po zdobyciu miasta przez Turków). Byłoby super gdyby nie straszny skwar i ekspozycja na słońce praktycznie na całym terenie Fortezzy.
Twierdza Rethymno - arsenał

Twierdza Rethymno - arsenał

Zwiedzanie Fortezzy

Zwiedzanie Fortezzy

Następnie schodzimy do miasta i idziemy na obiecane dzieciom lody. Zatrzymaliśmy się tuż przy fontannie Rimondi. Znaleźliśmy lodziarnię z przysympatyczną właścicielką, z którą rozmawialiśmy chyba z pół godziny. To właśnie uwielbiam w podróżach w naszym stylu.
Fontanna Rimondiego – najbardziej znany zabytek miasta

Lodziarnia sympatycznej właścicielki

Alicja była zachwycona tymi drzewkami

Po zwiedzaniu miasta doszedłem jednak do wniosku, że Rethymno... nie powala. Dużo naczytaliśmy się, że wspólnie z Chanią tworzą dwa najładniejsze miasta na Krecie, porównywalne pod kątek atrakcyjności. Chania była jeszcze przed nami, ale... Rethymno to średniawka. Nam nie podeszło jakoś bardzo.
Resztę dnia spędziliśmy na przygotowaniach do kolejnej intensywnej wycieczki.
Julek jest prawdziwym specjalistą w łapaniu takich okazów

Jak masz trójkę dzieci to na dwutygodniowym urlopie może wygospodarujesz łącznie z pół godziny
5. lipcaWyjechaliśmy ponownie o świcie i skierowaliśmy się na półwysep Akrotiri – czyli dokładnie w okolice lotniska Chania. Okolice te znane są z malowniczych zatoczek i pięknych monastyrów. Na pierwszy ogień poszła plaża Seitan Limani – Zatoka Szatania. Już dojazd na sam parking dostarczył sporo wrażeń, zwłaszcza agrafki na samej końcówce. Z miejsca gdzie zostawiliśmy samochody należało zejść stromą kamienistą ścieżką nad małą zatoczkę wciskającą się między skały w kształt litery L. Miejsce z góry wyglądało naprawdę ładnie. Niestety odległość od naszej miejscówki oraz fakt, że wyjechaliśmy później niż pierwotnie zakładaliśmy spowodował, że na samej plaży było już sporo ludzi. I szybko dochodzili nowi.
Schodzimy na plażę Seitan Limania

Szlak na plażę

Kąpało się jednak bardzo przyjemnie, ja jeszcze na koniec dla zdjęć pobuszowałem sobie po okolicznych skałkach. Jakieś było moje zdziwienie kiedy w pewnym momenci znalazłem coś co wyglądało jak... rakieta.
Znalezisko na skałach ponad plażą

Skakać?

Wracamy z plaży Seitan Limania

Na Seitan Limani zabawiliśmy może z dwie godziny, ale to był dopiero początek atrakcji tego dnia. Po wspinaczce na parking (niesamowite jak zwykła kamienista ścieżka może sprawiać ludziom naprawdę duże problemy) podjechaliśmy kilkanaście kilometrów pod monastyr Agia Triada – Trójcy Świętej. Sam obiekt spoza jego zewnętrznych murów nie wyglądał może zbyt imponująco, natomiast w środku... był po prostu magiczny. Cudowna architektura tego obiektu w połączeniu z niesamowicie wprost utrzymaną roślinnością tworzyła kombinację doskonałą. Zastanawiam się czy nie jest to najpiękniejszy obiekt sakralny, jaki kiedykolwiek widziałem. Liczba fajnych planów zdjęciowych była tam wprost nieskończona. Spacerowaliśmy tam prawdziwie zachwyceni.
Agia Triada - mury od środka

Naprawdę dobrze się bawiliśmy w Agia Triada

Agia Triada - front

Monastyr Agia Triada

Agia Triada

Wyglądało to mistrzowsko

Zieleń w tym monastyrze to było coś nieprawdopodobnego

Po wyjściu z Agia Triada pojechaliśmy dalszych kilka kilometrów do kolejnego monastyru – a raczej zespołu monastyrów – Tziagarolon oraz Katholiko. Pierwszy z nich tego dnia był niestety nieudostępniony do zwiedzania, do drugiego natomiast (a właściwie jego ruin, gdyż lata jego świetności minęły kilka dobrych wieków temu) można było dojść w kilkadziesiąt minut szlakiem prowadzącym do wąwozu Katholiko.
Schodzimy do monastyru Katholiko

Przepiękna przyroda. A jak pachniało

Moje samopoczucie było delikatnie mówiąc nienajlepsze, ale większość – mimo najsilniejszego skwaru – chciała iść. No to poszliśmy. Szlak biegł w dół wzgórz najpierw niecałe 200m w pionie do ruin monastyru, następnie jeszcze dodatkowe 100m różnicy poziomów już wąwozem do samego morza. Mieliśmy chwilę zwątpienia przy monastyrze (Lila nam się chwilowo zgubiła), ale ostatecznie zeszliśmy do zatoki na kąpiel. I był to strzał w dziesiątkę.
Zabytkowy most przy monastyrze Katholiko

Wąwóz Katholiko

Plaża u ujścia wąwozu Katholiko

Plaża u ujścia wąwozu Katholiko

Zarówno monastyr, jego otoczenie jak i wąwóz Katholiko były po prostu przepiękne. Nad zatoczką byliśmy zupełnie sami. Zejście do wody nie było zbyt wygodne dla dzieciaków, ale z tym sobie poradziliśmy. Błękit nieba, morze, wiatr, góry i my – czy można chcieć czegoś więcej?
Muszę przyznać, że naprawdę obawiałem się swojej formy podczas powrotu do auta. Czym jest zaledwie niespełna 300m w pionie? Jednak w pełnym słońcu, kreteńskim upale, z Wojtkiem w nosidle na plecach i z mocnym przeziębieniem – musiałem naprawdę spiąć się w sobie, a chwile słabości były. Tutaj muszę też podkreślić, że wszystkie nasze dzieciaki, mimo tego że dzień naprawdę nie należał do najłatwiejszych , spisały się wręcz wzorowo – zresztą – jak i przez cały wyjazd.
7.lipcaKolejny dzień to było odpoczywanie w domu, zakupy, degustacja trunków, jednym słowem relaks po- i zaraz przed dniem intensywnym. A również "przed" dlatego, że nadeszła w końcu pora aby przekonać się jak podczas tego wyjazdu dopisuje nam fart.
O tym czy i w jaki sposób odwiedzić lagunę Balos – jedno z najbardziej znanych miejsc na Krecie – dyskutowaliśmy na wiele miesięcy przed wyjazdem. Opcje były dwie – rejs łodzią z Kissamos lub jazda własnym samochodem. Obie możliwości miały swoje wady i zalety. My ostatecznie zdecydowaliśmy się jechać na własną rękę, co miało się wiązać z pokonaniem ostatniego około ośmiokilometrowego odcinka bardzo wyboistą szutrową drogą. A to śmierdziało tym czego chcieliśmy uniknąć za wszelką cenę – kapciem.
Kości jednak zostały rzucone i – który to już raz – zerwaliśmy się jeszcze przed świtem aby ruszyć w kierunku sławnej laguny. Dzieliło nas od niej ok 130km, i o ile pierwszą część w większości można było pokonać kreteńską „autostradą” Chania – Rethymno – Heraklion, o tyle końcówka stanowiła dla nas dużą niewiadomą. Założenie było takie, aby przynajmniej być jednymi z pierwszych aut na parkingu tego dnia.
Szutrowa droga przez Półwysep Gramvousa okazała się być dużo gorszą niż zakładaliśmy. Co prawda nie było wcale tak wąsko i przepaściście jak straszyli, ale... to nie była droga szutrowa. Ta droga wyglądała jak tatrzański szlak czarny do Murowańca albo szlak do Zielonego Stawu Kieżmarskiego. Kamienie wystające nieraz na kilkanaście centymetrów, pełno świeżo osypanego gruzu z okolicznych wzgórz. Jazda tamtędy przysporzyła mi na pewno kilka dodatkowych siwych włosów. Jeszcze w domu czytaliśmy że można tą drogą poruszać się z prędkością 15-20 km/h. Ja nie wiem czy przekroczyłem 10km/h. 8 kilometrów jechaliśmy chyba z 50 minut w pełnej koncentracji. Nie ma to jak prawdziwy wyjazd all inclusive. Wszystkie rodzaje wrażeń w pakiecie.
Ta góra z okolic parkingu wyglądała fantastycznie, chciałoby się tam pójść

Udało nam się być jednymi z pierwszych na parkingu i szybko rozpoczęliśmy zejście nad lagunę – było to jakieś pół godziny marszu. Kiedy wyszliśmy z aut, najpierw należało osiągnąć grzbiet i dopiero tam otwierał się widok na zachód. Pierwsze wrażenie nie było jakieś powalacjące – ale to pewnie dlatego, że wszystko było jeszcze w cieniu. Fantastycznie wyglądał za to grzbiet górski biegnący przez cały półwysep na południe.
Coś na lagunie trzeba robić jak nurkowanie jest słabe

Po zejściu nad morze zajęliśmy sobie miejsce trochę na uboczu. Pospacerowaliśmy po płytkiej wodzie, ale po pewnym czasie dzieciaki zaczęły nam narzekać, że jest nudno. I gorąco. No tak, na snorkowanie nie było tam szans, co prawda mogliśmy się przenieść kawałek dalej nad otwarte morze, tam jednak były tego dnia spore fale.
Po jakimś czasie wyskoczyłem sobie jeszcze z Fasolą na okoliczne wzgórza aby porobić zdjęcia. Samo otoczenie laguny oraz pobliskich wysp wyglądało spektakularnie. Jeden z ciekawszych widoków w życiu. Kiedy wróciliśmy do reszty ekipy padło jednak hasło do odwrotu. Idąc w stronę parkingu odbijam jeszcze z Lilą na okoliczne skałki popodziwiać widoki. A było co.
Idziemy z Fasolą na wzgórza polować na jakieś ciekawe widoczki

Opłaciło się

Ten widok zapamiętam na długo. Na horyzoncie majaczy jakaś wyspa. Czyżby Antikithira?

Bajunia

Jak teraz sobie o tym myślę, to uważam że źle rozegraliśmy wizytę na Balos. Teren był tam średni (dla nas – my po prostu nie lubimy miejsc tak komercyjnych, a piach i płytka woda jest dla nas średnią atrakcją samą w sobie) do plażowania, był natomiast fantastyczny do trekkingu. Trzeba było potraktować to jako normalną wycieczkę w terenie, pójść sobie na pobliską wyspę Tigani i na jej najwyższy punkt oraz pospacerować po skałkach i wzgórzach na północ od parkingu. A oferowały one pyszne widoki. Czy samo Balos nas rozczarowało? Miejsce jest na pewno piękne i warte zobaczenia. Czy warte takiej długiej drogi i tego męczącego szutru? Nie wiem, ale jeśli byśmy się nie przekonali to ja na pewno bym żałował.
Wracając już do aut wychodzimy z Lilą jeszcze na okoliczne skałki

Kwintesencja urlopu

Jeszcze w stronę łańcucha górskiego biegnącego w osi półwyspu Gramvousa

Droga powrotna przez wspomniane wyboje przebiegła o tyle spokojniej, że była świadomość, że skoro przejechaliśmy ją już raz, to powinno się dać bezpiecznie wrócić. Jechaliśmy jeszcze dłużej (większość czasu żółwim tempem na drugim biegu i bez używania gazu, na najniższych obrotach), ale się udało. Tuż przed Kissamos odwiedzamy jeszcze knajpę z pyszną kawą i kanapkami, tam też zorientowaliśmy się jak jest z parkingiem w Chanii. Będąc tak blisko tego miasta postanowiliśmy je zwiedzić jeszcze tego samego dnia.
Już po przejechaniu szutru

Nasze pierwsze kroki skierowaliśmy ku nowemu Muzeum Archeologicznemu. Miejsce nowe, jak na greckie standardy bardzo nowoczesne. Spędziliśmy tam godzinę oglądając różne eksponaty – od epoki minojskiej, przez antyczną Grecję po Wenecjan i Bizancjum. Muzeum jest niewielkie, ale przyjemne do zwiedzania.
Następnie poszliśmy do restauracji, w której zjedliśmy chyba najpyszniejszy obiad podczas tego wyjazdu. Świetne owoce morza, dobre wino. Posileni mogliśmy ruszyć na zwiedzanie miasta.
Chania, port wenecki

Zielaki pod latarnią morską

Chania – wąskie uliczki w centrum

Chłopaki na lodach w Chanii, na placu 1821 roku

Chania od samego początku robi wrażenie. Jest zdecydowanie inaczej niż w Rethymno, stąd dziwi mnie, że te dwa miasta są ze sobą porównywane. Chania jest większa, port jest bardziej schludny, poszczególne turystyczne dzielnice, w których są urokliwe uliczki oddzielone są od siebie szerszymi alejami, są miejskie place, wszystko ma większy rozmach i jest po prostu ładniejsze. Chania bardzo nam się spodobała. Szczególnie wieczorem, kiedy zelżał już straszliwy upał towarzyszący nam od zostawienia aut na parkingu. Do domu wracamy porządnie zmęczeni ale usatysfakcjonowani. To był jeden z najintensywniejszych dni.
Wracamy już przez port do aut, widok na wschód, na meczet

I Meczet Janczarów z bliska
8. lipcaPrzyszedł czas kiedy należało trochę odpocząć. Mieliśmy plany na kolejne dłuższe wycieczki, ale nie zrealizowaliśmy ich. Ograniczyliśmy się do bliższych wypadów. Na pierwszy ogień poszła Jaskinia Melidoni oddalona o ok. godzinę jazdy samochodem. Sama jaskinia – przeciętna, może na 10 minut zwiedzania. W zamian fantastyczne widoki na Psiloritis z parkingu i okolic.
W jaskini, było ładnie, ale zwiedzania może na 10 min baaardzo spokojnym tempem

Lisiek i Góry Idajskie

Okazało się, że w okolicach jaskini znajduje się mini-zoo poświęcone przede wszystkim gadom prowadzone przez lokalnego pasjonata. Oczywiście jak Julek – nasz faunoświr – to zobaczył to nie mógł przeżyć że jest już zamknięte. Wiercił nam dziurę w brzuchu do końca wyjazdu żeby tam pojechać.
Chodzimy po Margarites

...które miało naprawdę urokliwe zaułki

I jeszcze taki ładny domek

Julek chodził na wycieczki z karmą i karmił koty. Jak widać cieszyło się to popularnością wśród futrzaków

Po jaskini odwiedziliśmy jeszcze pobliską miejscowość Margarites słynącą z ceramiki i rękodzieła. Wioska położona jest na urokliwych wzgórzach i muszę przyznać, że jak na Grecję panował tam porządek, było schludnie i ładnie. Niestety nasze dzieciaki odwaliły nam taką szopkę, że zepsuły nam większość spaceru. No coż, bywa czasem i tak.
Balonów jak w Kapadocji

Margarites

W Margarites kończy się już dzień
9. lipcaSpędziliśmy ten dzień na plażowaniu na pobliskiej Schinarii. Było całkiem fajne snorkowanie, ja dodatkowo polatałem sobie po okolicznych wzgórzach porobić zdjęcia. Południowe wybrzeże Krety ma bardzo ciekawy krajobraz w tym miejscu.
Plaża Schinaria z góry

Na plaży Schinaria

Wychodzę na skałki skąd focę sąsiednią plażę (będziemy tam dwa dni później. Zainteresowała mnie też widoczna po prawej kaplica

Tak wygląda południowe wybrzeże Krety

Wieczorem wyskakujemy jeszcze na chwilę do najbliższej większej miejscowości – Spili. Co ciekawe pojawiliśmy się tam pierwszy raz – pod sam koniec wyjazdu. Często takie najbliższe atrakcje odwiedzamy na sam koniec. Wioska jest całkiem urokliwa, wspaniale położona, wręcz wciśnięta pomiędzy okoliczne góry. Największym zabytkiem jest tam stara, kilkusetletnia fontanna z 32 kamiennymi rzeźbami lwów. W jej okolicy znajduje się pełno restauracji i postanowiliśmy usiąść w jednej z nich i coś przegryźć. Niestety – jedyny raz podczas wyjazdu jesteśmy zupełnie niezadowoleni z obsługi – a nam niewiele trzeba do szczęścia. Niestety niemożność dogadania się po angielsku, źle nałożone lody dla dzieciaków i ogólne gburstwo kelnerów pozostawiły słabe wrażenie. Dziwne miejsce.
Fasola leczy rany w wodzie ze Spili. Czy ta będzie miała uzdrawiające właściwości?
10. lipcaNiby mieliśmy plan na ostatnią długą wycieczkę, były różne pomysły, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się zrobić coś zdecydowanie bliżej. Dostaliśmy cynka od lokalsów, że w okolicach Rethymno, czyli blisko nas, jest bardzo urokliwy wąwóz Myli, nadający się na krótką i miłą wycieczkę wśród zieleni. No cóż – wąwozów na Krecie nigdy dość, a perspektywa marszu pośród szumu potoku i gęstej zieleni a nie w spalonym słońcem półpustynnym krajobrazie brzmiała kusząco. Niestety tuż po wyjściu z samochodu Alicja paskudnie skręciła kostkę. Co prawda tego dnia dała jeszcze radę normalnie kontynuować wycieczkę, ale potem było już gorzej. Dobrze przynajmniej, że nie na początku wakacji.
Wąwóz Myli jest bardzo zielony

Tak podane piwo w takim miejscu... lubię to

Kostka skręcona ale humor dopisuje

Wąwóz Myli był miejscem zamieszkanym od czasów starożytnych. Mijaliśmy przez całą drogę ruiny cerkwi, młynów, osad i ogólnie siedzib ludzkich. Trasa nie była długa – dobrym marszem pewnie do pokonania w godzinę w jedną stronę. My przeszliśmy ją w obie strony gdyż nie było sensownej możliwości wrócenia do auta. W górze wąwozu spędziliśmy godzinę w fantastycznej restauracji. Jej zaopatrzenie było atrakcją samą w sobie – zwłaszcza dla dzieciaków – gdyż ponad wąwozem była rozciągnięta stalowa lina, po której kursował wózek napędzany ręczną korbą. Piliśmy w tym miejscu doskonałą kawę i piwo w świetnie przygotowanych zmrożonych kuflach. Ja dodatkowo jadłem profesjonalnie zrobione dakos – kreteńską przystawkę (suchary z przetartymi pomidorami, serem, oliwkami, oliwą i przyprawami), o której usłyszeliśmy pierwszy raz 4 lata wcześniej na Peloponezie, i którą często robiliśmy samodzielnie w domu.
Wąwóz

Myli

jest bardzo zielony

Po wyjściu z wąwozu

Po wyjściu z wąwozu rozdzielamy się. Fasole wracają do domu, my jedziemy pół godziny drogi dalej do gadziego zoo, o którym wspomniałem wcześniej. Julkowi oczywiście nic nie powiedzieliśmy do ostatniej chwili. Jak dojechaliśmy na miejsce to zaczął krzyczeć: „Mamo! Mamo! To Tu! Tu też są te gady!” „Tak, synku, przyjechaliśmy tu specjalnie dla ciebie”. Kolejną godzinę z okładem podziwialiśmy węże, gekony i jaszczurki, słuchając ciekawych historii właściciela, a także nie mogąc się napatrzeć na wielkiego żółwia, który cały czas dostojnym krokiem obchodził główną salę niczym wierny pies.
Późnym wieczorem biorę jeszcze Wojtka i jadę z nim na okoliczne wzgórza podziwiać zachód słońca.
Miejscowy piesek

Na koniec dnia podjeżdżam do góry z Wojtkiem i idziemy podziwiać góry o zachodzie słońca

W chmurze najwyższa w naszej okolicy góra Kedros, ponad 1700m

Pi.zda na czole bo mi się pewnego razu basen za szybko skończył
11. lipcaOstatni cały dzień na Krecie, myśli powoli się już koncentrują na powrocie do domu. Jedziemy ponownie na jedną z plaż na południowym wybrzeżu. Ostatnia kąpiel w Morzu Libijskim, ostatnie włóczenie się po wzgórzach (tym razem dotarłem do ciekawej małej kaplicy, która zwróciła moją uwagę kilka dni wcześniej).
Wspinam się pod kaplicę robię kilka zdjęć w różne strony świata. Tu na zachód, w kierunku Plakias

Kaplica

Ponownie krajobraz południowej Krety

Nasza plaża z góry

Dzwoniłem, a jakże

Po pożegnaniu się z południowym wybrzeżem zajeżdżamy ponownie do Spili i idziemy – tym razem do innej – restauracji. Wrażenia zupełnie odmienne. Próbujemy typowo kreteńskich przystawek – białej fasoli z dodatkami oraz warzyw zawiniętych w liście winogron. Obsługa jest znakomita, uśmiechnięta i pomocna. Jedzenie doskonałe. Idę do właściciela i mówię, że po 2 tygodniach pobytu na Krecie wracamy jutro do domu i będziemy mieli wspaniałe wspomnienia z ostatniej restauracji, którą odwiedziliśmy. Facet promienieje w uśmiechu, zaraz podaje dzieciakom jakieś gratisowe desery. Chwilę jeszcze rozmawiamy. Zostawiamy solidny napiwek i wychodzimy. Można fajnie obsłużyć klientów? Ano można.
Fontanna w Spili

Na koniec dnia jedziemy jeszcze wszyscy ponad Lampini na zachód słońca, jeszcze wyżej niż byłem dzień wcześniej sam z Wojtkiem. Wysiadając z aut widzimy słońce chowające się za wzgórzem i biegniemy z całych sił do góry aby je dogonić. Dopisują nam dobre humory, ale jest też pewna nostalgia. Żegnamy "nasze" góry. Następnego dnia już nie zobaczymy na Krecie zachodu słońca.
Góry które oglądaliśmy codziennie przez dwa tygodnie

Soros, Kedros, Siderontas podczas naszego ostatniego zachodu słońca na Krecie

Gonimy na wzgórze w ostatniej chwili i udaje nam się złapać jeszcze kilka promieni

I już po wszystkim

Jeszcze tylko Góry Białe. Jeszcze tam kiedyś pójdę
12. lipcaWyjeżdżamy wcześnie rano aby zdążyć na spokojnie oddać samochody i nie być na ostatnią chwilę na lotnisku. Po drodze, w miejscowości Souda pijemy ostatnie ellinikos kafes. Dzieci zasładzają się ostatnią mirindą. Samochody oddajemy z Fasolą zaskakująco łatwo – jestem oczarowany obługą wypożyczalni aut, z której skorzystaliśmy. A potem to już tylko... nużący lot i jesteśmy znów w Berlinie. Tym razem idziemy po samochody w upale, tamtego poranka dwa tygodnie wcześniej trząsłem się z zimna w samej koszulce. Chociaż... upale? Od razu czuć, że sońce jest zupełnie inne. Człowiek przeleci się 3h samolotem i słońce się od razu psuje... Wsiadamy do swoich samochodów jak do statków kosmicznych. Ale Tipo też dawało radę, nie ma co narzekać.
Ostatnia kawa w Soudzie, po drodze na lotnisko

Rynek w Chociebużu

Po drodze do domu zatrzymujemy się jeszcze w Chociebużu na spacer po starym mieście. Taki miks Niemiec, słowiańskiej przeszłości i resztek NRD-owskich pozostałości przypominających PRL. Miasto ma kilka ciekawych miejsc, ale chyba myślałem że jest bardziej urokliwe.
Parę godzin potem jesteśmy już w domu. Kiedy to zleciało???
EpilogPo raz kolejny spędziliśmy wakacje w gronie ukochanych nam ludzi. Nie mogły być one nieudane. Było fantastycznie. Kreta zostawiła w nas cząstkę siebie. Różnorodność tej wyspy i jej rozmiar powodują, że nie da się jej poznać w dwa tygodnie. Nawet najbardziej aktywnie spędzone. Pierwszy raz mam takie poczucie, że nie dość, że chętnie bym wrócił na samą Kretę (a nigdy nie jeździmy w te same miejsca) to nawet bym rozważył powrót do tego samego domu. Było by tam co robić, nie nudzilibyśmy się.
Kreta jest krainą gór, morza, wiatru i słońca. Ziół, wąwozów i monastyrów. To były wspaniałe dwa tygodnie. Mam mały niedosyt gdyż liczyłem na jeszcze więcej – myślałem, że pójdę w Góry Białe, nie pojechaliśmy ostatecznie na plażę Elafonisi, nie ruszyliśmy z naszej bazy na południowy wschód i tamtejsze dzikie plaże za Matalą, za Agia Gallini. Z drugiej strony jak na rodziny z tak małymi dziećmi robimy i tak bardzo dużo. Mam nadzieję, że chęć poznawania świata będzie w nich odpowiednio zaszczepiona.
- „Franek, jaki był najlepszy dzień na Krecie?”
- „Ten kiedy weszliśmy na górę”
- „Julek, jaki był najlepszy dzień na Krecie?”
- „Ten z żabkowym wąwozem”
I tak też kończy się moja opowieść o krainie słońca i gór. Wąwozów i monastyrów. I przestrzelonych tabliczek z nazwami miejscowości

Do widzenia