Dwa tygodnie urlopu w Polsce dają mi szansę na dokończenie tego, czego nie dane mi było skończyć kilka lat temu. Wybieram wtorek, mając nadzieję, że zapowiadane popołudniowe burze nie pokrzyżują mi planów. Mój cel: Orla Perć od Żlebu Kulczyńskiego do Krzyżnego. We wtorkowy piękny poranek jestem na parkingu na Palenicy o 6.00. Wokół nikogo, szlaban zamknięty. Już miałem iść kogoś poszukać, gdy z budki wytacza się zaspany parkingowy i otwiera mi wjazd.
Zależy mi na czasie, bo burzy na Orlej spotkać raczej nie chcę

. Szybki spacer Doliną Roztoki i po około 1.50h jestem przy szlaku na Kozi Wierch. Tu chwila na drugie śniadanie i w górę. Jak do tej pory spotkałem tylko trzy osoby, więc na tłok nie mogę narzekać

. W miarę szybko docieram pod Kozi Wierch, ale nie wchodzę na szczyt. Dzisiaj idę w drugą stronę. Niepokoją mnie coraz bardziej ciemne chmury gromadzące się nad Świnicą, a jest dopiero około 10 rano – na tak wczesny wycof nie mam ochoty. Schodzę Kulczyńskim do miejsca, gdzie ostatnim razem musiałem zakończyć moją przygodę z Orlą Percią i słynnym kominkiem wspinam się coraz wyżej. Skała jest w większości sucha, idzie się dobrze, tylko miejscami muszę uważać na mokre miejsca. Dochodzę do Sieczkowej Przełączki – nie sprawia mi większego problemu, ale dziękuję Bogu, że wyposażył mnie w miarę silną psychikę, bo inaczej mogłoby być różnie... W końcu Skrajny Granat i chwila oddechu. Widoki niesamowite, ale staram się omijać wzrokiem rejon Świnicy, gdzie wiszą czarne chmury - nie nastrajają optymistycznie. Właściwie mam ostatnią szansę na podjęcie decyzji: schodzić czy iść dalej. W sumie od Skrajnego na wschód jest piękna pogoda, tylko za mną tak jakoś niewyraźnie. Ale decyduję się iść dalej. W okolicy Granackiej Przełęczy leży duży płat śniegu (nawet Nyka o nim pisze), tylko jeden łańcuch jest pod śniegiem i w tym miejscu muszę zachować maksymalną ostrożność, żeby nie pojechać. Daję sobie z nim radę i kontynuuję wspinaczkę. W żlebie schodzącym do Dol. Buczynowej muszę uważać na usypujące się, mokre i błotniste kamienie. Przy podejściu na Buczynową Przełęcz wyciągam kijki, bo czeka na mnie wejście po płacie śniegu (łańcuchy są zasypane), czekana nie mam ze sobą, a z kijkami jednak idzie się lepiej i trochę bezpieczniej (tak to sobie tłumaczę

). Pozostała droga do Krzyżnego przebiega bez problemów, a oko cieszą wspaniałe widoki i pogoda, która zdecydowała się sprawić mi prezent – przejaśnia się zupełnie. Mam niesamowite szczęście: pogoda nie spłatała mi złośliwego figla, a po drugie: od początku szlaku na Kozi Wierch aż do Krzyżnego nie spotkałem ani jednego człowieka. Tylko ja, góry, cisza i Stwórca.
Na Przełęczy dłuższa chwila odpoczynku i zaczynam schodzić żółtym szlakiem do Doliny Pięciu Stawów. Gdyby nie kijki, z moimi kolanami byłoby krucho. Już wiem, że nigdy więcej tym szlakiem schodzić nie będę: śliski, zniszczony, rozdeptany i dość męczący w palącym słońcu. Jeszcze czeka mnie powrotny spacer Roztoką i asfaltem do parkingu wśród różnych grup kolonijnych, wśród dzieci słuchających mp3 z telefonów komórkowych. Ale ja ciągle jestem jeszcze tam wysoko pod chmurami na szlaku, gdzie nie dobiegają żadne odgłosy cywilizacji..
A w drodze powrotnej zasłużone lody na rynku w Nowym Targu

. Jedne z najlepszych i największych, jakie jadłem (sprzedawane nie na gałki, ale na wagę

)
Poniżej kilka zdjęć z wyprawy. Pozdrawiam!
