GERLACH
Wejście na Gerlach traktowaliśmy jako żelazny punkt tegorocznego wypadu w Taterki. Z dwóch powodów a mianowicie: po pierwsze jest to najwyższy szczyt Karpat , po drugie zawsze marzyliśmy aby go zdobyć. Pozostała najważniejsza kwestia-wybór przewodnika. Wiedzieliśmy że na pewno nie Słowak(słowackiego nie znamy ni w ząb, dosłownie parę słów: „cestovny listok si oznaććie w oznaćiowaći” (język niby podobny?) zresztą Ola od kilku miesięcy miała tylko jedną kandydaturę( ja po przeczytaniu relacji Uli z 321 Góry też miałem jasność w tej kwestii).
Naszym numerem jeden był Jan Gąsienica-Roj(senior). Znany przewodnik tatrzański z międzynarodowymi uprawnieniami, toprowiec (brał udział w 501 akcjach ratunkowych), świetny taternik, partner od liny Michała Jagiełły a przede wszystkim wspaniały człowiek.
Umówiliśmy się telefonicznie dzień wcześniej przy Drodze Do Rojów, godziną
W miała być 4:30. Modliliśmy się aby była pogoda. Niestety wstajemy rano a raczej w nocy o 3:15 i co? Leje jak z cebra. Pogoda raczej do wiśniówki niż w góry!

Mimo to postanawiamy ruszyć na spotkanie z naszym przewodnikiem. Przez całą drogę lało niemiłosiernie, co rusz ubliżałem Pani Przyrodzie. W końcu przemoczeni dotarliśmy na spotkanie z Jaśkiem Rojem.
Przywitał się z nami zawołaniem ”kto rano wstaje…?” a my chórem ”temu Pan Bóg daje” Roj na to ”temu chce się spać ”. Już na samym początku wiedzieliśmy że wybór co do osoby przewodnika okazał się trafiony. Człowiek z dużym poczuciem humoru, takiej osoby szukaliśmy. Jak się później okazało Jan Roj miał jeszcze mnóstwo zalet: z dużą lekkością opowiadał o Tatrach, topografie miał w jednym palcu i znał szereg tatrzańskich legend, a przede wszystkim jak się okazało jest wspaniałym, serdecznym człowiekiem .
Tylko ta cholerna pogoda, leje i leje. Roj też ma duże wątpliwości co do dzisiejszego wyjścia. Idziemy? Ja się poddałem , skoro przewodnik ma wątpliwości(a tak w ogóle to nienawidzę jak mnie zleje w górach, podchodzić po schodach, schodzić po śliskich kamieniach, tłumów na szlakach ale jak to mówi złośliwie Ola: „ogólnie to góry kochasz?!”).Ola w zaparte że idziemy. Roj raz zerka na mnie raz na Ole. Ja na NIE ,Ola na TAK. Jeszcze telefon do Dominiczki do Śląskiego i decyzja zapadła –idziemy. Ach te kobiety jak się uprą to nie ma zmiłuj. Do Tatrzańskiej Polanki pojechaliśmy poczciwym, starym golfiakiem Roja. Już za Łysą wiedzieliśmy że decyzja była trafiona, pogoda super, niebo niebieskie, zero deszczu. „Dobrze żeśmy Olkę namówili bo nie chciała jechać”- śmiał się przez cała drogę Roj. Do samej Tatrzańskiej słuchaliśmy tatrzańskich legend, wykładów z topografii Tatr-super, ten człowiek to ma wiedzę, myśleliśmy co rusz zerkając na siebie. W Tatrzańskiej czekał już na nas gazik ze Śląskiego. Krótkie powitanie i jedziemy, nagle przystajemy i naszym oczom ukazuje się blond piękność. Bez zastanowienia bierzemy księżniczkę na pokład(jak się później okazało podbiła serca wszystkich. Począwszy od kierowcy, Jaśka Roja, Jarko Michalko - słowacki przewodnik a skończywszy na Oli, no i oczywiście ja też nie byłem obojętny na jej wdzięki) Od razu przeprowadziliśmy wywiad skąd jest - Łotwa, jak ma na imię - Marite, w swoim dorobku ma Ushbe, Elbrusa, M.Blanca.
Po dotarciu pod Śląski od razu idziemy pod górę, bez zbędnych ceregieli. Im wcześniej wejdziemy tym lepiej. Orientacyjnie pytamy Roja ile nam to zajmie. Może cztery, może cztery i pół godziny, zależy jaką wiara ma kondycję. Baliśmy się tępa, w końcu szliśmy z toprowcem. Podchodziliśmy Doliną Wielicką, tempo było dość szybkie , swobodnie podeszliśmy pod Próbę, wiązał się tam zespół Jarko Michalko. Po nich przyszedł czas na nas, to całe ustrojstwo trzeba założyć: kaski, uprzęże, lina i w końcu zaczynamy.

Prowadzi Roj, Ola za nim, ja zamykam. Tempo szalone, sapie jak lokomotywa ,Ola też ciężko łapie powietrze ale idziemy równo, trzymamy tempo naszego Jaśka.


W połowie drogi mijamy zespół Jarko i spotykamy naszą łotewską Marysię-tak ją ochrzcił Roj. Marite sama próbowała zdobyć Gerlacha i zabłądziła w żlebie, gdyby nie Jarko i Roj mogłoby się źle skończyć. ”K…a gdzie ta Maryśka idzie” , „Marysia chodź Ty lepiej z nami”- wołał Roj. I tak oto Jasiek namówił piękna Maritę do wspólnej wędrówki, z czego , nie ukrywam byłem bardzo zadowolony.
Zamiast podziwiać szczyty podziwiałem urodę Marite- oczywiście żartuję. I tak oto po trzech godzinach osiągamy nasz cel-Gerlach (2654 m), król Karpat. Tempo było bardzo dobre. Sam Roj przyznał że próbował nam odskoczyć ale nie dał rady, deptaliśmy Mu po piętach .Pogoda super, panoramy zapierające dech w piersiach. Na szczycie kilka pamiątkowych fotek oczywiście z Marysią też.






Mały posiłek, trochę płynów( wspaniałą miksturę przyrządza Roj a mianowicie: pół butelki pepsi do tego dodaje red bulla, jak twierdzi „tylko to mnie stawia na nogę „ )i schodzimy na dół do doliny Batyżowieckiej. Po drodze kilka klamer, ja schodzę pierwszy za mną Ola, asekuruje Jasiek. W oddali widać Kościółeki i w końcu docieramy do Batyżowieckiego Plesa w którym to nasza Marysia miała ochotę się wykapać. Szczerze mówiąc razem z Rojem nie mielibyśmy nic przeciwko .Monotonną Magistralą Tatrzańską dochodzimy do Śląskiego. Obowiązkowy toast za udane wejście, ja oczywiście herbatą z owoców leśnych , a moja Ola piwko (nie poznaję jej). Atmosfera przy stoliku sielankowa. Jasiek opowiadał o alpejskich ścianach, oświadcza się Maricie i żartuje, że będzie czekał na nią do końca życia. Czas mijał nieubłaganie , jeszcze tylko wymiana adresów z Marite (przede wszystkim bardzo zależało na tym Jarko, który proponował jej nawet wspólne wypady w Alpy ) i trzeba było zjeżdżać w dół do Tatrzańskiej Polanki. Na dole czułe pożegnanie z Marysią ,buziak na dowidzenia i czas wracać na Łysą Polanę. Powrót do Zakopca i pożegnanie z Jasiem .
Wędrówka z Janem Rojem to wspaniała przygoda, pełna opowieści ,bogata w treści topograficzne, przepełniona humorem -nieoceniony człowiek.
Kolejnym zaplanowanym szczytem był Mnich, ale o tym napisze Nasza Zmora