Tak dawno nie byłem w Tatrach, w ogóle nie byłem ostatnio w jakich kolwiek górach. To nie jest normalne. W sumie trzeba się odhamić, bo od poniedziałku już jestm poważnym człowiekiem

.
Plan był taki, że jadę do Moka i tam jedna taka ambitna traska (nie technicznie ale długościowo) ale po prześledzeniu stron TOPRu i TPNu, doszedłem do wniosku, że lepiej nie będę odstawiał szopencji.
Wstaję więc rano o po 3, zbieram placek i Wentyla i w drogę.
Przez to, że w sumie nie bardzo tak wcześnie z busami i przez to, że tnę koszty, znajduję się w końcu w Kuźnicach. Znowu stary dobry Boczań

. Pogoda przepiękna.
W koncu pokazują się widoki na te wszystkie piękne szczyty. Odżywają wspomnienia. Tyle wspaniałych chwil...
Omijam jednak schronisko i wchodze w szlak nad staw. Idę po śladach narciarza. Nie jest to zbyt komfortowe. Ale cóż to po przejściu jakiś 300m narciarz doszedł do wniosk: "pier... dalej nie jadę". Co teraz? Przecież nie przyjechałem tutaj po to żeby dojść do schroniska, a pogoda jest marzenie. No cóż ktoś musi zawsze być tym pierwszym (tylko czemu to jestem ja). Nie było to może przecieranie z serii Beskid Żywiecki ale ja się na to w ogóle nie przygotowałem, no i moja kondycja nie jest najlepsza, a przecież celem mojej wycieczki nie ma być Czarny Staw Gąsienicowy. W sumie to czytałem o tym, że szlaki powyżej schronisk są nie przetarte ale bez jaj, do stawu? No bobra idę, cóż za katorga. No a dalej? Przecież nie przejdę przez staw. Muszę go obejść, czyli dalej przecieram. Lawirując pomiędzy kosówkami wpadam do wody lekko, wniosek słuszna decyzja z obchodzeniem. Wentyl mi pomaga z wyborem drogi, bo jemu to nie robi różnicy czy przetarte czy nie. Poprostu katorga.
Dalej już właściwie nie ma różnicy czy przetarte czy nie. Kulam na góre i o to chodzi. Przecieranka jednak mnie tak wykończyła, no i czasu poszło w cholere. Wreszcie wyciągam czekan i to co najlepsze. Ten wspaniały metaliczny dźwięk... jak ja to kocham.
Aaa jeszcze nie wiecie gdzie idę... na Zawrat. generalnie ciężko nie trafić

. Ja trzymam się lewej strony, idę po lekkim wybrzuszeniu, między kamieniami, nawet pojawia się mega strome podejście. Śnieg tutaj jest totalnie zmrożony, a pod koniec totatlny beton. Zdjęć nie robię, bo wszystko jest zaciemnione, więc nie ma sensu kombinować. Podejście wyciska ze mnie ostatnie poty. Idę na czworakach, co jakiś czas odpoczywając. Kiedy byłem pięć metrów od przełęczy, zamiast dojść już do końca, opieram czoło (kasku) o śnieg i muszę odpocząć, po prostu nie da rady.
Na przełęczy rewelacyjne widoki, od razu siły wracają. No i oczywiście ani śladu ludzkości

. Pogoda genialna, nawet zbytnio na górze nie wieje.
Jest już dosyć późno ale jednak dochodzę do wniosku, że trzymam się planu i skręcam w lewo.
No to deję na Małego Koziego. Ta część wycieczki była zdecydowanie najciekawsza. Troche kombinowania, no i trzeba uważać na nawisy. Świetna zabawa. A na szczycie co?
No bajka po prostu.
Chętnie bym sobie tu poleżał ale czas nagli. Schodzenie już troche mniej przyjemne ale i tak dość szybko i sprawnie mi to idzie.
Jak widzicie, czasami wystają łańcuchy.
Na przełęczy jeszcze chwilka. W sumie to myślałem sobie, że jak styknie czasu, to wyjdę na Zawratową Turnię, no ale nie stykło.
Schodzenie średnio przyjemne. Strasznie ślisko, cały czas asekuruję się czekanem, później jak się nieco wypłąszcza, próbuję lekkiego dupozjazda, ale nie czuję przyjemności gdy bryły zmrożonego śniegu jeżdżą mi po zadku, więc normalnie sobie schdzę. No może nie tak normalnie, tak troche jak zombi. Jestem potwornie zmęczony. Co jakiś czas przystaję, totalna cisza, słyszę tylko mój cięzki oddech, aż trudno uwierzyć, że to Tatry. Najgorszy odcinek, to oczywiście obejście stawu. Gdy już się z tym uporałem było już dosyć ciemno. Tutaj troche się ucieszyłem: pare osób było nad stawem i przetarło troche ścieżkę, więc jakoś się po niej toczę. Gdy dochodzę do schroniska, jest kompletnie ciemno, a w samym schronisku nie ma nikogo. Dalej znowu Boczań i czołowka. Samemu przez ciemny las idzie się średnio przyjemnie

. Najgorsza jest ta świadomość, że oni wszyscy cię słyszą! Chciałbym przejść go jak najszybciej ale wiadomo, wywalić się też nie jest ciężko. Wentyl też jakoś nie che pomnagać, tylko śpi gdzieś uczepiony plecaka.
Na dole od razu do sklepu i na Szwagropol do Krakowa, więc po 21 jestem w domu.
Wycieczka jak najbardziej udana, wresdzcie to co Kileruski lubią najbardziej, śnieg, Tatry i czekan. Pogoda lepsza niż się spodziewałem. Z jednej strony szkoda, że sam byłem, a z drugiej takie odcięcie się od wszystkiego i zmierzenie się z przeciwnościami natury, a szczególnie ze swoimi słabościami, jest dobrym i ciekawym doświadczeniem. Mam nadzieje, że to była taka wycieczka na dobry początek

.