Sobota 09.02.2008 - godzina 6:20 - przez sen słyszę już mamrotanie Łukasza i Marka. Nagle wstaje i idąc w kierunku pstryczka światła głośno, tak żeby każdy z nas słyszał mówi: Dobra, koniec qrva tego dobrego, czas wstawać! po czym wraca na swoje łóżko, siada i szyderczo się śmieje widząc jaki ból nam zadał. Przecieram oczy i widzę że Maniek się już przeciąga. Patrzę na Marka a ten w ogóle nie jest rozespany. Nie dość że wczoraj zapieprzał jak maratończyk to dziś już musi pewnie od 6-ej nie spać! Jak to możliwe? Skąd on ma tyle sił? - nurtują mnie pytania. Wstaję, mycie zębów, szybkie śniadanko, wypijam ostatni łyk herbaty z termosu, która jechała ze mną od samego Wołomina i po chwili pakuję plecak. W głowie czuję lekki szum po wczorajszym wieczorze. Nie pamiętam nawet kto pierwszy poszedł spać, Maniek chyba bo kojarzę sobie jeszcze gdy kimał już z otwartym browarem. Teraz pytanie w myślach: Brać termos? - na które sam sobie odpowiadam: Ale po co? Na wrzątek za wcześnie a po co lać w niego wodę skoro tyle śniegu wokół nas... Tu nie zdaję sobie jeszcze sprawy z tego jak za godzinę będę klął ten mój "mądry" pomysł. O 7:03 jesteśmy już na tafli MOka.
Przed nami Mięgusze, których za wiele nie widać ale jesteśmy dobrej myśli jeśli chodzi o pogodę. Jak to pięknie że nie musimy dymać w koło tylko niczym Jezus pewnie kroczymy nad głębiami sięgającymi ponad 50m. O 7:15 jesteśmy już przy podejściu pod Czarny Staw.
Dalej zaczyna się już jazda. Znów muszę dłuzej odpoczywać niż koledzy. Czuje jak wydycham z siebie promile zeszłej nocy, jest mi źle. Nawet Maniek pognał za Muflonami szybko i zniknął z linni widoku. Zostałem tu sam. Oglądam się za siebie i widzę jak mało przeszedłem w porównaniu z tym to jeszcze przede mną. Kurde, umrę tam, zdechnę jak pies! - powtarzam sobie. Wtedy wynurza się głowa w wiślackiej czapce Łukasza, który krzyczy: Chodź, chodź Kwaq, to już już tu! Robię ostanie kroki i padam razem z plecakiem na ziemię. Jest 7:40.
Wpieprzam śnieg a oni się na mnie patrzą jak na murzyna, którego przywieźli z Afryki i myśli że to manna. Muflony znów mają polewkę, robią zdjęcia moim zwłokom i chcą mnie żegnać. Kwaq idziemy, potem podchodzimy kilka metrów i zakładamy raki. - tłumaczy mi Łukasz. OK, fajnie coś się zacznie, będę miał pierwszy raz raki na nogach. Wstajemy i idziemy dalej, droga przez CS jest równie piękna co przez MOko, idzie się szybko i małym nakładem sił. Dochodzimy do podejścia, Łukasz z Markiem znów gonią, Maniek kilka metrów za nimi a ja na szarym końcu. Robię 10 kroków i odpoczywam. Nie trwa to jednak długo, kazdy taki odpoczynek maksymalnie po 30 sekund, wystarcza by wyrównać oddech i dać odpocząć kolanom. Widzę że po delikatnym trawersie Wąskiego Zagonu chłopaki zrzucają plecaki więc myślę sobie że to już tak chwila. Marek krzyczy: Kwaq, podejdź tu, zakładamy raki! Nie mogę czekać dłużej, postanawiam dojść do nich na raz i udaje mi się to.
Ufffffff, qrrrrva, Panowie ależ się zmachałem! - krzyczę tak że pewnie na Buli mnie już słychać. Spoko Kwaq, jeszcze 1/3! - śmieje się Marek. Mnie już to nie rusza, wczoraj czułem się przynajmniej 10 razy gorzej i byłem bliski zgonu, dziś łatwo nie odpuszczę!. Widzę że chłopakom podoba się moje zacięcie. Pamiętaj, czekan zawsze od strony stoku! Wbijaj do samego końca, wtedy nawet przy poślizgu on cię trzyma. Aha i uważaj żeby nie zaczepić rakiem o rak - słyszę przyspieszoną naukę Mańka. Jest 8:25 jak ruszamy dalej.
W rakach idzie się niesamowicie, to tak jak bym chodził w halówkach po hali! Idealnie się kleją do sniegu, niesamowicie uczucie. Podeszwa stopy jest tylko trochę sztywniejsza ale czuję to dopiero po jakimś czasie. W końcu dogania nas ekipa z sąsiedniego pokoju, wyprzedzają nas i nawet Muflonom idzie się lżej z racji tego, iż tamci robią stopnie. Tu popełniemy błąd, który kosztuje nas dobrą godzinę straty; zamiast trawersować Zadnim Piargiem przy skale my podchodzimy Szerokim Zagonem gdzie robi się cholernie stromo. Nagle wszystko to zaczyna iść bardzo mozolnie, dochodzę do stojącej Trójki i pytam czemu nie idziemy.
Łukasz odpowiada że teraz ja pojdę pierwszy a on będzie mi mówił co mam robić. Ale po cccccc...? - nie końcąc tego pytania spoglądam w górę i widzę przed sobą prawie pion i skały. O ssssssshit!!! I niby że ja mam tam wejść? Maniek pójdzie pierwszy, patrz jak on to robi a ja będę Ci mówił z dołu! - krzyczy Łukasz. W pewnym momencie widzę jak Maniek czekanem rąbie lód. No będą jaja, myślę sobie i idę w ślad za nim. Wbijaj qrva ten czekan, wbijaaaaaaj!!! - słyszę z tyłu. No przecież qrva wbijam! - odpowiadam. Ale głębieeeeeeej!!! Tu nie ma żartów!!! - ponownie drze się Łukasz. No wieeeeem. W pewnym momencie dochodzę do momentu gdzie wbijam dziub czekana w lód i szarpię za stylisko aby sprawdzić czy dobrze siedzi. Dobrze siedzi, nie puści mnie... - myślę sobie. Jedną nogą robię sobie stopień, dziabiąc w lodzie i zdenerwowany podciągam się na czekanie. W między czasie słyszę jakieś głosy Łukasza. Musi mnie za coś bluzgać ale jestem tak skoncentrowany że nie wiem o co mu chodzi, nie ważne. Wskazówka poziomu adrenalimy wchodzi na czerwone pole, zupełnie jak na obrotomierzu w Hondzie. Jeszcze tylko jeden stopień i jestem na półce. Ufffffff, było gruuuuuubo!!! Widziałeś, widziałeś, ale zrobiłem to!!! Widziałem, widziałem mówi Łukasz i robi to samo tyle że ten przechodzi ten fragment w stylu kota. Ma czekan i czekanomłotek, jest mistrzem. Nie mam żadnych pytań ani nic mnie już nie dziwi. Wczoraj z********a jak muflon i do tego jeszcze śpiewa a dziś jak dziki kot pokonuje ten sam fragment przy którym jak się niemal obsrałem. Marek robi to w tym samym stylu tyle że już z jednym czekanem. Macie rozmach s********y!!! - krzycze kilka metrów przed nimi a oni nic sobie z tego nie robią tylko lekko się uśmiechają. Po jakimś czasie słyszę głos idącego za mna Marka: Paaaaaaaaatrz! i pokazuje palcem gdzieś w kierunku Wołowej Turni. Eeeeeeeeeeextra, ale będą widoki!!! Ściana Wołowej Turni zaczyna być delikatnie oświetlona przez słońce. Będziemy mieć niskie chmury!!! - krzyczy ponownie.
Cieszę się jak dziecko. Nie dość że debiut na Rysach to jeszcze takie widoki. Dalsza droga nie jest bardzo wymagająca, toteż na Buli lądujemy o 10:19 gdzie robimy stopa, tysiące fotek bo stoimy już na wysokosci chmur oraz na coś przegryzamy a ja znów wpierdzielam pawełka z advocatem i popijam go śniegiem. Lepsze to niż nic. Od teraz Łukasz idzie przodem torując nam drogę i wybijając stopnie, za nim Marek, potem dwaj koledzy z sąsiedniego pokoju, Maniek i ja. Zaczyna być ciężko. Śnieg na samym początku nam bardzo sprzyja bo jest świetnie zmrożony i dzięki chłopakom z przodu, którzy perfekcyjnie odwalają swoją robotę idzie się w nim jak po schodach. Po jakimś czasie zmienia swą konsystencję na bardzo sypki i męczymy się 2 razy bardziej. Tu każdy już musi ratować siebie i robić sobie własną drogę, ponieważ pierwszy, idący wyżej psuje całą drogę drugiemu. Masakra! Maniek wyprzedza kolegę - sąsiada a ja oczywiście obstawiam tyły. Qrva, dlaeeeeko jeszcze? - zadaję sam sobie pytanie nie patrząc czy ktoś mnie usłyszy. Jesteśmy w połowie rysy! - krzyczy Maniek i za moment znika za uskokiem skały.
Zaczynam odliczanie: 30 kroków i przerwa. Dochodzę do 20-tu i wymiękam padając w śnieg. Dobra, to do 20-tu i krótka przerwa. Udaje mi się to ale widzę po sobie że przerwy robię coraz dłuższe, nie są to już po 30 sekund a nawet dochodzą do półtorej minuty, jest źle. Zjadam 2 pawełki ze śniegiem i tonę w białym puchu. W myslach biją się myśli: Odpuść chłopie! Nie dasz rady! To nie dla ciebie! Kto z cukrzycą rwie się w zimę na Rysy i to w debiucie? Zrobiłeś i tak wiele dochodząc tu, po prostu odpuść! Nikt cię przecież z tego nie będzie rozliczał! Zejdź do schronu, walnij browca, zjedz coś, daj już spokój! Budzę się nagle i jak porażony prądem ruszam pod górę bo po chłopakach nie ma już prawie śladu. Zaczyna się znów zmrożony śnieg, idzie się nieporównywalnie! Agaaaain! To lubię, doganiam Marcina - kolegę, sąsiada i słyszę jego klątwy. Po chwili klniemy razem bo śnieg znów jest sypki: Qrrrrva, moje łydki, Ciebie też tak bolą!? Daaaaaaj spokój, nie czuję już ich w ogóle! Fajnie, nie jestem sam przynajmniej. Stajemy, patrzymy na grzędę po lewej stronie. Jak tu pięknie i jakże łatwo tu się idzie w lato, cooooo? - pytam Go. Całkowicie co innego! Psychika i łydki tak nie siadają. Ale z drugiej storny te widoooooooki... - ma chłopak rację, o tej porze roku jest tu całkowicie inaczej. Jak tu pięknie a jak w takim razie musi być na szczycie? Marcin zaczyna mnie denerwować, idzie wolniej i z pewnością nie liczy do 20-tu. Po 10-ciu, maksymalnie 13-tu krokach robi stopa. Nie daje się wyprzedzić a nie chcę tego robić swoimi śladami ponieważ i tak często nawet w ścieżce wyrobionej przez chłopaków zapadam w śnieg po pas. Nie no, to masakra jest jakaś - długo jeszcze tak będzie? - pytam sam siebie. W końcu po jakimś czasie widzę chyba przełączkę pod szczytem a tam uśmiechniętą jape Łukasza, który ostro mnie pogania: Kwaq, 1/3 i szczyt. Od jakiegoś czasu przestałem reagować na tą 1/3... Wchodzimy w końcu po mękach na przełączkę i teraz Łukasz klepie mnie po ramieniu jak by chciał za chwilę powiedzieć: Widzisz chłopie? Było spoko. A teraz zostało najgorsze... Wypijam troche śniegu, Maniek ratuje mi nawet życie jakimś napojem o czerwonym kolorze (napewno nie jest to wiśniówka ale w tych warunkach smakuje równie dobrze) i pytam Łukasza: Co teraz? Łukasz bez chwili zawahania odpowiada pewnie: Jak to co? Wchodzimy szczyt! Patrzę na niego dłuższą chwilę, potem spoglądam na dalej i widzę wyciąnięte jakieś 2 łańcuchy które pięknie leżą na z*******m nawisie śniegu (kto w lato podchodził Rysy od tej strony wie o czym mowa z tym że wtedy nawisu nie ma a jest piękna przepaść nad Ciężką Doliną...). Patrzę jeszcze raz na Łukasza, potem na Mańka i Marka - ich wyraz twarzy pozostaje taki sam, normalnie już by był śmiech. Oni nie żarują, oni chcą mojej śmierci! - coś mi podpowiada. I co niby że ja mam tędy przejść? - pytam Łukasza. Jak nie chcesz to nie musisz - ja idę! - dostaję szybką odpowiedź. Hmmmmm, powiedzial to bardzo pewnie, wie co robi... OK, idę!!! Pierwszy idzie Maniek z Markiem. To są koty, próbuję obserwować ich taktykę ale w końcu wszystko mi się miesza, nie wiem już w końcu czy czekan jest im potrzebny czy nie. Idź pierwszy, ja ci będę mówił co robić - mówi Łukasz. Skąd ja to znam? Zgadzam się i po chwili wbijam czekan ile tylko się da. Sprawdzam - trzyma się! Pierwszy krok. Adrenalina daje znać o sobie, znów czerwone pole, czuję że silnik się przegrzewa, muszę się zatrzymać! Łukaaaaaaasz, ja muszę odpocząć!!! - krzyczę mocno przestraszony. Gdzie qrrrrrva, tuuuuuuuu??? 2 kroki zrobiłeś i już??? Nad przepaścią będziesz odpoczywał??? A s********j mi stąd!!! Nie chcę cię tu widzieć, s********j, słyszysz??? Dalej odpoczniesz!!! On wie co mówi, nie mogę tu wisieć, pode mną sporo luftu, idziemy. Czekan, wbijaj qrrrrrrva ten czekan, po c**j on ci tam wisi??? - słyszę krzyk zza siebie. Wbijam czekan i spoglądam za siebie. O qrva, ja tędy szedłem??? - nie wierzę że to zrobiłem. 10 sekund później Kot stoi obok mnie: Teraz dalej, tu pozostały już tylko 4 łańcuchy - pociesza mnie Łukasz. Ma rację, jak przejdę ten odcinek to widzę tak zmrożony śnieg że rakiem zrobię idealny stopień. I znów to samo. Krzyk Łukasza i brnę dalej. Ostatni łańcuch - tu wbijam dziabę mocno śnieg, sprawdzam 3 razy czy jest stabilnie osadzona i puszczam łańcuch. Chwila moment, jest stromo ale przerabiałem ten fragment pod bulą i o 12:28 jestem na szczycie. Padam na twarz.
Niech poziom adrenaliny wróci na swoje miejsce. Momentami wskazówka wychodziła na zakreskowane czerwone pole a jak wiadomo to niczego dobrego nie wróżyło. Marek patrzy na moje ręcę i od razu sięga do plecaka po kolejną parę rękawic, ratując mi tym samym życie. Miałem przecież zapasowe ale po co miałem je brać? - kolejny szczyt mojego niedoświadczenia i głupoty. Jednak jak idzie się z takimi ludźmi to wiadomo że oni są przygotowani na wszystko. Tu pragnę jeszcze raz podziękować Markowi za to iż uratował mi i palce i pewnie życie bo nie wiem jak dalej w takich rękawicach chwytałbym się łańcuchów przy zejściu. Siedzimy i pstrykamy fotki, jest pieknie, PKP to zbyt słabe określenie na to co dzieje się w około. Robię im fotkę z flagą GEKONYów i wiele inych. Mamy widok na całe Tatry, na wszystko co cudowne - warto było troche się pomęczyć. Chłopaki robią masę fotek. Za chwilę Łukasz gdzieś znika. Nim się odwracam widzę że zmierza na słowacki szczyt. O qrrrrrrrrrrva, Łukasz, uważaj, nawiiiiiiiiiiiiiiiiiis!!! Macha mi ręką że wie o co chodzi ale idzie dalej. Ja wolę się odwrócić. Za chwilę stoi już na słowackim szczycie i rozwiesza flagę Wisły - tym samym pokazuje jak wiernym fanem i kibicem jest swojego klubu. Na takich patrzę z powagą i nie wstydzę się tego że dzień wcześniej waliłem z nim cytrynę w wiślackim pubie wznosząc toast za Wisłę! Takich kibiców nam trzeba Polsko! Kiedy schodzi stamtąd, znowu się odwracam, po chwili jednak słyszę jego głos za moimi plecami: Jak tam Kwaq??? Jak się podoba??? Pięknie co??? Nie dostaje jednak ode mnie odpowiedzi tylko patrząc na moją zmarzniętą gębę czyta ją sam. W kilka chwil później zaczyna mocno wiać więc pora na zejście. Jest 13:10 - pierwszy "idzie" Marek. Tu nie zdaję sobie sprawy nawet z tego że następnym razem zobaczę go dopiero znów na Buli. Potem idzie Maniek i za mną znów Łukasz. Tu chyba zaczyna mi wierzyć bo rzuca tekstem: Wiesz już o co chodzi, pamietaj o czekanie i będzie dobrze! Mam czas z racji tego iż Maniek mocno się koncentruje przy schodzeniu toteż robię mu całą sesję przy pierwszych 4-ech łańcuchach.
Potem zaczynam ja. Łapię się pierwszego łańcucha i nie baczę na zwisający na pętli czekan, więcej - tu mi nawet on bardziej przeszkadza aniżeli pomaga ale daję radę. Za plecami mam ciszę toteż wnioskuję ze wszystko robię dobrze. Dochodzę powoli do dwóch ostatnich i zarazem najgorszych łańcuchów nad nawisem. Łukaaaaaaasz, ja tu muszę odpocząć... - mówię nie zwracając uwagi na to że chłopak wisi już na pierwszym łańcuchu. Spoko, mamy czas, nigdzie się nie spieszymy - szybko odpowiada wiszący nad rysą Luzak... Dobra, czas na finał. Njgorszej jest to, że nie wiem jak podejść do tego łańcucha. Wbijam czekan najgłębiej jak się da, chwytam go dziub. Nie jest stabiliny bo jakieś 40 centymetrów pod śniegiem znajduje się skała. Co tu zrobić? - myślę sobie. Wtedy słyszę pomocny głos Łukasza patrzącego jak bardzo się trudzę: Rzuć w c**j tą dziabę, niech sobie wisi, olej ją, łap za łańcuchy!!! Ma chłopak rację, łapię za łańcuch i zjeżdżam po nim bardzo powoli. Nie myślę juz o tej przepaści po lewej stronie, chcę być już tylko na przełączce. Zjeżdżam po nim bardzo powoli i widzę jak wielką rolę odgrywają tu suche rękawice. Jestem w połowie, muszę odpocząć! Łukaaaaaasz chwila odpoczynku, 30 sek...! Nie kończe nawet tego zdania i znów lecą gromy z jego ust: S********j mi stąd!! Nad przepaścią wisisz!!! Tu się nie odpoczywa!!! Na kursie by ci się dostały joby!!! Koniec odpoczynku i schodzę szybko na przełączkę.
Ihaaaaaaaaaa, jesteśmy w domu, jesteśmy w domu!!! - krzyczę. Jeszcze nie, tu jest kawałek stromego zejścia, potem zjazd i wtedy jesteśmy w domu! - tłumaczy Łukasz. Kiedy wymawia słowo "zjazd" moje oczy nabierają blasku. To będzie piękne. Pamiętam jak Kiler opisał niedawno mega zjazd rysą i tak mu zazdrościłem kiedy to czytałem. To musiało być piękne! W sumie wejścia zimą mają sens tylko wtedy gdy możesz zjechać powrotnie szybko na dupie! O to tu chodzi! PKP! W tym momencie na przełączkę wchodzi Przemek - ski turowiec z pokoju obok.
Nie wierzę w to - ten gość jeszcze wtargał tu narty. Ściskam jego dłoń, gratuluję mu wejścia i ostatni (znów ) o 13:17 atakuję zejście. Początkowo jest makabra, zejscie przodem do skały - F**k, kto to wymyślił??? Schodzę tak jakieś 50 metrów i potem próbuję przodem - udaje mi się to chociaż jest cholernie stromo i czasami zjeżdżam po 2 metry na dupie!
Zaraz, zjeżdżam??? Czy ja zjeżdżam??? O taaaaaak, zjeżdżam!!! Siadam więc na dupe i rozpędzam się szybko jadąc z małą lawinką. W końcu doganiam Mańka - coś krzyczy więc próbuję hamować... rakami. Maniek krzyczy znów: Kwaq, nie hamuj rakami, nogi sobie połamiesz, hamuj czekanem! po czym siada na śniegu i demonstruje mi jak to wygląda w praktyce. Maniek to mój guru, jest mistrzem, udziela mi przypieszonych kursów, i po c**j mam tu wydawać 400 złotych??? Dobra, jadę dalej, rozwijam taką prędkość że łzy spływają mi wzdłuż oczu, jest super, teraz wiem co czuł Kiler! W kilka minut jestem przy Marku, ten pokazuje mi jeszcze jeden trick przy hamowaniu gdybym za szybko się rozpędził i styliskiem nie wyhamował.
Czekamy na Buli na chłopaków i po chwili nas doganiają, co za jazda! Jest 14:02, Mańkowi ułatwiłem zadanie robiąc rynnę i chłopak może poginac prawie ze zdwojoną prędkością. Teraz ja będę cwaniak, poczekam aż wszyscy pojadą. Marek zjeżdża pierwszy i widzę go już prawie na końcu Zadniego Piargu, siadam więc w jego tor i ognia! Dojeżdżając do niego słyszę ze mocno coś do mnie krzyczy ale za cholerę nie mogę zrozumieć co. Kwaaaaaaaq uważaj buabuabuabua!!! - coś takie słyszę. Cooooooooo??? Ten znowu: Uważaj buabuabua!!! - nic nie rozumiem, Nagle wystający oblodzony kawałek skały tłumaczy mi osadnie co Marek chciał mi przekazać... O qrrrrrrrrrvaaaaaaaa!!! Chcąc uratować Mańka jajca krzyczę razem z Markiem: Manieeeeeek uważaj na skałę, zwoooooooooolnij!!! Sytuacja się powtarza, Maniek: Cooooooooooo??? Po czym po chwili: O qrrrrrrrva!!! Z Łukaszem jest podobna sytuacja. Potem już nie możemy się rozpędzić. Czarny Staw przemierzamy ze śmiechem i wyobrażamy sobie obfity obiad, browar czekający na nas oraz lachony gotowe podjąć się masażom.
Jeszcze tylko próba jednego zjadu do MOka, Markowi się to udaje po części pozostali rezygnują ze względu na twardy i ubity śnieg. O 15:05 jesteśmy w MOku. Jest sporo lachonów w skórzanych kozaczkach na obcasach ale nawet tacy bohaterowie im nie imponują... Trudno, może innym razem... Znów pozostaje nadzieja...
Przepraszam że napisałem post długościowo w stylu Lecha R ale myślę że aż tak nudny nie jest...
Kolejny dzień z Mordulcem w roli głównej pojawi się wkrótce...
|