Wróciłem właśnie z weekendowego wypadu w jeszcze zimowe, choć coraz bardziej wiosenne Tatry.
Do Zakopanego przyjechaliśmy w piątek wieczorem. W sobotę raniutko zapakowalismy się w samochodzik i przez Bukowinę, Brzegi i Jurgów przedostaliśmy się przez granicę (?) polsko-słowacką. Dziwne uczucie przejechać przez opuszczone przejście z podniesionymi szlabanami

. Po niedługim czasie zameldowaliśmy się w Starym Smokowcu, gdzie po zostawieniu autka na parkingu skierowalismy się do stacji lanovki na Hrebienok. W samym Smokowcu nie ma już śniegu, ale zaczyna sie niewiele wyżej i na Hrebienoku jest go już całkiem dużo. Pogoda była znośna, aczkolwiek ścieżki w lesie pokryte twardym, zlodowaciałym śniegiem, tak więc raki były na nogach praktycznie od początku wycieczki. Ruszylismy w górę magistralą, po niezbyt długim czasie dotarliśmy do chaty Zamkovskego. Tam zaczął padać... deszcz. W dolinie Zimnej Wody śniegu mnóstwo, ale pokonywanie jej w padającym deszczu, a wyżej mokrym śniegu nie było przyjemne. Do tego ograniczona widoczność. Do Terinki szło sporo osób, większość jednak na nartach. Podejście pod próg doliny łatwiejsze niż latem, bo wydeptane na wprost w górę. Jest jednak znacznie bardziej strome niż wariant letni i dość męczące. W końcu jednak doszliśmy do schroniska. Po drodze minęliśmy schodzącą już grupkę 4 Polaków z czekanami, a poza tym w schronisku byli sami Słowacy i kilku Węgrów. Część wybierała się wyżej, widziałem narciarzy podchodzących pod Czerwoną Ławkę i pod Baranią Przełęcz. Jacyś też zjeżdżali żlebami wysoko, gdzieś spod zachodniej ściany Łomnicy. Słowem - raj dla narciarzy wysokogórskich, aż żałowałem że my tak klasycznie w rakach idziemy. No i najważniejsze - na kilka minut odwiało mgłę i ukazały się wszystkie szczyty otaczające Spiską "Piątkę". Widok wart wysiłku wejścia

Potem jednak mgła przyszła z powrotem i powrót w dół już w kompletnym mleku, głównie po śladach bo nawet traserów nie było widać. Koło Zamkovskego znów zaczął siąpić deszcz, który w Smokowcu zmienił się w regularny "opad ciągły" W planach mieliśmy jeszcze tego dnia pojeździć na nartkach, może zjechać sobie z ramienia Łomnicy... ale w takich warunkach podziękowaliśmy. Moja Żona strasznie chciała na te narty a tu pogoda tak się na nas wypięła

No ale okazało się że po drugiej stronie Tatr nie pada, zahaczyliśmy więc w drodze powrotnej o Białkę Tatrzańską, gdzie jeszcze do 21 jeździliśmy na nartach. Zdziwiło mnie dobre przygotowanie stoków, jak na wiosenne warunki i brak śniegu na Podhalu.
W niedzielę w planach mieliśmy Raczkową Czubę (tak wiem, planowaliśmy popełnić przestępstwo graniczno-parkowe, bardzo mi wstyd z tego powodu

). Podczas marszu Chochołowską okazało się jednak że moja Żona wczoraj "troszkę" przeforsowała swoje zasiedziałe ostatnimi czasy mięśnie. Widząc jej tempo marszu doliną doszliśmy do wniosku że z pewnością nie da rady zrobić takiego dystansu jak na Raczkową Czubę. Zmieniliśmy więc plan, Żona została w schronisku Chochołowskim, a ja pomaszerowałem sobie dalej już sam. Celem był Wołowiec. Pogoda przepiękna - słońce, lekki wiaterek, prawie bezchmurne niebo i pewnie z kilkanaście stopni na plusie. Po dojściu na Grzesia miałem już serdecznie dość tego upału. Poza tym w górach przy takim śniegu słońce opala też światłem odbitym. Na szczęście Żona dała mi swoje okulary słoneczne; bez tego z pewnością dostałbym śnieżnej ślepoty

. Na Grzesia szedłem w rakach - dałoby się oczywiście bez nich, ale ścieżka była twardo ubita i bardzo śliska, więc raki były szalenie pomocne. Okazało się też, że piękna pogoda zaczyna się nieco zmieniać. Zza głównej grani Tatr "wylał" się charakterystyczny dla halnego wał chmur w którym schowały się wszystkie wysokie szczyty. Co ciekawe - chmury te zatrzymały się przy grani, nie było widać żeby spływały w dół, a sam wiatr był bardzo słaby. Odcinek do Rakonia dłużył mi się strasznie. Podejście pod sam Wołowiec dało mi w kość. Strome, miejscami kopny śnieg, a miejscami taka twarda zlodowaciała skorupa. No i już we mgle, więc widać głównie własne nogi i to wszystko. Na szczycie nie było lepiej. Tylko momentami coś niecoś było widać, ale i tak przez mgłę. Tak więc nie zabawiłem tam za długo i zacząłem powrót ta samą trasą. Po drodze minąłem podchodzących narciarzy - takim to dobrze, będą na dole w 15 minut, a mnie czekają prawie 3 godziny marszu. Na Rakoniu cała kilkunastoosobowa wycieczka ski-turowców. Zdziwiłem się nieco, bo to byli Francuzi. Jakbym miał takie góry jak oni to nie zawracałbym sobie głowy jeżdżeniem w jakieś tam Tatry

Droga przez Długi Upłaz i Grzesia mozolna i ciągnąca się w nieskończoność. I jeszcze jak na złość ukazał się szczyt Wołowca, który teraz wylazł z chmur. Grrr... nie mogło tak być godzinę wcześniej? W lesie nareszcie zdjąłem raki i okulary. Dalej to już prawie bieg w dół, właściwie taka jazda na butach, niewiele wolniejsza od jazdy na nartach

No i potem już wspólnie z Żoną powrót do Siwej Polany. Ona zła na siebie, żałowała że choć na Grzesia nie podeszła, mogliśmy się tam spotkać i stamtąd już razem wracać. No ale tak czasem bywa jak człowiek tyle pracuje że nie ma czasu na jakieś regularne treningi a potem pojedzie w góry i przeliczy nieco swoje siły i możliwości regeneracji. Tak więc jestem zadowolony z wycieczki - piękna pogoda, widoki (choć nie z samego szczytu), ciekawa obserwacja początków halnego. Ale też pewien niedosyt że byłem tam sam a nie z Żoną.
Generalnie wyjazd udany

W Tatrach warunki wiosenne w dolinach i zimowe na szczytach, ale można śmiało podejmować nawet trudniejsze wycieczki. Boję się jednak że teraz się zaczął właśnie halny i pogoda szybko się zepsuje.