„Phoenix w stanie Arrizona, godzina 14:43...” Tak zaczyna się jeden z moich ulubionych filmów. No może nie Phoenix tylko moja rodzinna Brzozówka i nie o 14:43 a ok. 17 Patrycja przyjechała po mnie swoim niezawodnym Matizem. Wyszedłem możliwie najwcześniej z pracy by móc szybko spakować rzeczy na weekend. Poza naszą dwójką tym razem jechała z nami jeszcze moja mama, której to od lat obiecywałem, że pokażę jej Tatry od słowackiej strony i że ją zapoznam z moimi znajomi z Novej Lesnej.
Termin wyjazdu starannie zaplanowaliśmy, a właściwie planowaliśmy go na bieżąco aby trafić na jak najlepsze warunki pogodowe. Jaki był początek września 2007 w Tatrach zapewne pamiętacie, albo raczej chcielibyście o nim jak najszybciej zapomnieć

. Przeczekaliśmy niesprzyjającą aurę i oto w piątek 21 września 2007 roku bez większego ryzyka wyruszamy po raz kolejny w Słowackie Tatry. Baza rzecz jasna tradycyjnie w Novej Lesnej. Przed wyjazdem dostaliśmy jeszcze od mojego ojca pasażerów na gapę – a mianowicie gołębie pocztowe, które też dostały szansę obejrzenia Tatr. Ostatecznie około 17:30 wyruszamy.
Próbowaliście kiedyś przejechać przez Kraków w piątek o tej porze? Posługując się nomenklaturą Józefa Nyki można stwierdzić, że towarzyszą temu znaczne trudności techniczne i nie tylko. Podjęliśmy próbę objechania miasta obwodnicą. Niestety wieczny remont zniweczył nasze plany. Zjechaliśmy zatem w stronę Skawiny, gdzie okazało się, że jedyna przeprawa promowa w tamtym rejonie jest akurat nieczynna. To się nazywa szczęście. Cóż było czynić. Wróciliśmy przez Tyniec do Krakowa
i grzecznie odczekaliśmy już swoje we wszystkich możliwych korkach. No cóż, chyba inni też na bieżąco śledzili prognozy pogody. Plus tego wszystkiego był taki, że jak już wyjechaliśmy na Zakopiankę to ruch był płynny i nie było żadnych przestojów. Jednak była już godzina 20 a my dopiero opuszczaliśmy Kraków.
Na szczęście innych przygód już po drodze nie było i po 22 byliśmy na miejscu. Okazało się, że wszystkie pokoje gościnne u znajomych są pozajmowane, zatem odstąpili nam swój a sami spali w takim maleńkim pokoiku przy kuchni. W nocy myślałem, że miałem jakieś widzenie, a to tylko zaprogramowany telewizor włączył się ok. 2

.
W sobotę wstaliśmy dość wcześnie, bo pod koniec września dni już są znacznie krótsze a wejście na Sławkowski Szczyt trochę czasu jednak wymaga. Poinstruowałem mamę co i gdzie może zobaczyć a my z Patrycją wybiegliśmy na elektrićkę. Niestety czekała na nas przykra niespodzianka. Otóż kursowanie kolejki było zawieszone, a w jej miejsce kursował autobus – o zgrozo przejeżdżający przez centrum Novej Lesnej. Desperacka próba zdążenia na niego nie powiodła się. Wróciliśmy z powrotem do bazy, a gospodarze mi mówią, że przecież mnie wczoraj informowali, że elektrićka nie kursuje. Może tak, ale ja tego nie pamiętałem. Jedyne co nam zostało to wziąć samochód, bo robiło się już późno. Przynajmniej jedną osobę takie rozwiązanie ucieszyło – moją mamę. Na parkingu w Starym Smokovcu byliśmy ok. 8:45. Czasu nie były zbyt dużo, ale raczej wystarczająco aby zdobyć królujący nad SS Sławkowski Szczyt. Planowałem, że rano wykupię ubezpieczenie. Ponoć można to zrobić w dolnej stacji kolejki na Hrebienok. Jednak otwierali ją dopiero po 9, a nie chciało mi się już czekać. Niewiele brakło a mogłem tej decyzji już godzinę później gorzko pożałować...
Kolejka na Hrebienok również w tych dniach nie kursowała, co nie znaczy, że byśmy z niej skorzystali. Korony można chyba bardziej rozsądnie wydać w małych knajpkach, których w Smokovcu nie brakuje

.
Mama postanowiła pozwiedzać okolice Hrebienoka, a my z Patrycją już nie tracąc czasu ruszyliśmy na podbój Sławkowskiego. Oto nasz cel:
Pod samym szczytem widać resztki śniegu, jak się potem okazało nie takie znowu resztki.
Po prawej stronie Masyw Łomnicy:
a za plecami Niskie Tatry od strony Kralovej Holi:
Z Hrebienoka postanowiliśmy sobie trochę skrócić drogę taką wydeptaną ścieżką biegnącą stromo pod górę i skrót ten prawie okazał się dla mnie tragiczny w skutkach. Szedłem pierwszy, Patrycja kilkadziesiąt metrów za mną, rozglądałem się dookoła i na chwilę przystanąłem na takim żwirowym poletku. Nagle patrzę z przerażeniem a tu jakieś 10 cm od mojej nogi leży sobie w najlepsze zwinięta w kłębek żmija. Aż podskoczyłem jak ją zobaczyłem. Dorodna bestia. Łeb podnosi
i zamierza się na moją nogę. Na szczęście po krótkim zastanowieniu odpełzła w zarośla, ale z mojej pewności siebie już niewiele zostało w tym dniu. Z ulgą dostrzegłem, że nasza ścieżka juz wkrótce się połączy z właściwym niebieskim szlakiem na Slawkowski. Dzień był wyjątkowo piękny, a ludzi na szlaku dużo. Wszak to trzeci co do wysokości (po Rysach i Kywaniu) szczyt Tatr dostępny znakowanym szlakiem, a trudności jakie na nim występują mają charakter wyłącznie kondycyjny.
Z każdym zdobywanym metrem nasze widoki na kolejne szczyty się rozszerzały. Wyróżniała się zwłaszcza Łomnica, Durny Szczyt i Pośrednia Grań.
Tak jak wspominałem szlak na Slawkowski jest łatwy. Bardzo wrażliwym
na ekspozycję problem może sprawić jedynie taki krótki trawers nad doliną Staroleśną mniej więcej w połowie drogi na szczyt. Zionie naprawdę spora przepaść, ale ścieżka jest szeroka i bardzo stabilna.
Za tym trawersem dobrze widać dalszy przebieg szlaku i sam dostojny Sławkowski Szczyt.
Szedłem trochę szybciej od Patrycji, bo ona nie była przekonana czy uda jej się wejść na szczyt. Przed 13 docieram do „Sławkowskiego Nosa”.
Tutaj wielu turystów wymiękało kondycyjnie i nie szli dalej. Dalsza droga była widoczna jak na dłoni. Łatwa, lecz bardzo mozolna. Dokuczały też coraz większe płaty śniegu.
Pokonuję ostatnie metry i tuż po 13:30 staję po raz drugi w mym niecnym życiu na Sławkowskim Szczycie. Lat temu kilka widoki miałem marne. Teraz nie mogłem narzekać, oj nie mogłem. Na początek zrobiłem użytek ze śniegu, którego na szczycie było naprawdę sporo

.
Potem obiadek (klasycznie górski), a później już tylko sycenie oczu. Starałem się sfotografować wszystkie szczyty dookoła:
Gerlach, Zadni Gerlach i Przełęcz Tetmajera
(od lewej do prawej) Wysoka, Ganek, Rysy, Staroleśna, Mała Wysoka (w tle widać nasze Tatry – Świnica, Kozi Wierch i Koszysta)
(od lewej do prawej) Jaworowy Szczyt, Ostry Szczyt i Kopa Lodowa
(od lewej do prawej) Lodowa Kopa, Baranie Rogi i Durny Szczyt
(od lewej do prawej) Baranie Rogi, Durny Szczyt, Łomnica i ja (też durny)
I panoramka od Gerlacha po Łomnicę
Wielokrotnie patrzyłem z Novej Lesnej na Sławkowski, a tak wygląda Nova Lesna ze Sławkowskiego. Na pierwszym planie widać Stary Smokoviec, pośrodku Pod Lesom. Nova Lesna to to skupisko domów w samym centrum zdjęcia. W głębi fotki widać Poprad.
Na szczycie spędziłem pełne 2 godziny (Patrycja trochę mniej). Widoki były takie cudne, że żal było się z nimi rozstawać, ale cóż było począć. Czasu było coraz mniej a chcieliśmy zejść jeszcze za dnia. Po drodze jeszcze kilka fotek.
Do Smokovca zeszliśmy już w półmroku. Mama juz czekała przy samochodzie. To był wspaniały dzień. Wieczorem oczywiście w nagrodę znajomi uraczyli nas wyprażanym syrem z tatarską omaćką i hranolkami.
W niedzielę pogoda była równie piękna, ale trasa, którą zaplanowaliśmy była już z gatunku spacerowych. W końcu chciałem aby mama też coś miała z tego wyjazdu i zobaczyła parę pięknych miejsc, które są łatwo dostępne nawet dla zupełnie niedoświadczonego turysty. Wybór oczywiście padł na Strbskie Pleso i Wodospad Skok – moim zdaniem najpiękniejszy w Tatrach. Strbskie Pleso to chyba najczęściej odwiedzane przeze mnie miejsce na Słowacji. Zaczyna się tu sporo szlaków (Rysy, Koprowski, Bystra Ławka, Krywań i Predne Solisko), ale można też po prostu pospacerować, zrobić tour po knajpach, których jest tu naprawdę sporo albo zwiedzić skocznię narciarską. Szlak do Wodospadu Skok pokrywa się z żółtym szlakiem na Bystrą Ławkę (kiedyś Bystre Sedlo) - jednym z najpiękniejszych i najciekawszych w słowackich Tatrach Wysokich. Ale co ja się tu będę wymądrzał, przecież Wy to wszystko doskonale wiecie. Przejdę zatem do części graficznej.
To zdjęcia zrobione z samochodu, a na nim nasza wczorajsza zdobycz.
To panorama ze Strbskiego Plesa w stronę Niskich Tatr
i dla odmiany w stronę Tatr Wysokich (kolejno od lewej do prawej: Krywań, Liptowska Turnia, Ostra, Solisko – wydaje się najwyższe, ale to pozory bo jest najbliżej, Szczyrbski Szczyt – ten za skocznią, Grań Baszt – pierwsza Patria (Skrajna Baszta), ostatni Szatan, Kopa Popradska, a to takie piękne ośnieżone, dwuwierzchołkowe to sama zacna Wysoka)
i jeszcze kilka zdjęć znad jeziorka
Wreszcie ruszamy w żółtym szlakiem. Przed nami Szczyrbski Szczyt...
i Solisko (z boku wygląda zupełnie inaczej niż znad Strbskiego Plesa)
po niecałych 2 godzinach w spacerowym tempie jesteśmy pod (moim zdaniem) najpiękniejszym wodospadem w Tatrach.
Z Patrycją decydujemy się podejść wyżej do Stawu nad Skokiem położonego na wysokości 1801 m n.p.m. Patrycja wreszcie ma szansę na zapoznanie się z anatomią tatrzańskiego łańcucha.
Widoki znad Stawu nad Skokiem równie piękne jak poniżej.
Szczyrbski Szczyt
i Grań Baszt
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Pora wracać. Schodząc w dół dobrze widać Kralovą Holę – najwyższy szczyt wschodniej części Niskich Tatr.
A już wracając do Novej Lesnej zatrzymujemy samochód i robimy fotki, które niejako spinają klamrą nasz wypad. Ten potężny bydlak to ni mniej, ni więcej tylko Slawkowski, ale widziany z innej strony.
Powrót już bez historii. Wyjechaliśmy późno co pozwoliło nam przemknąć przez Zakopiankę w miarę bezboleśnie.
Relacja ta w jakiś sposób będzie przeciwwagą dla zimowej relacji „KEG-ów” z wejścia na Sławkowski. Ten sam szczyt, a jednak zupełnie inny. Zresztą jak cale Tatry i nie tylko. Jeszcze jedna sprawa przychodzi mi na myśl. Jakie to szczęście mieć w Słowackie Tatry niewiele ponad 150 km i nieznacznie ponad 100 km w nasze Tatry. A gdybym się urodził np. w Holandii ile bym stracił...
Pozdrawiam
Wojtek (carcass)