Nie lubiliśmy się z tą Górą. Już nie pamiętam kto pierwszy zaczął, ani o co poszło, ale przez te wszystkie lata wzajemna niechęć nie przeszła nam. Gdy tylko się do niej zbliżałem, ona zawsze chowała się we mgle lub w deszczu. A gdy mimo to, zdobywałem jej szczyt, częstowała wówczas zerową widocznością. Ja za to omijałem ścieżki w jej pobliżu jak tylko mogłem. W początkowym okresie nasze „znajomości”, gdy jeszcze zależało mi, by stanąć na którymś z jej wierzchołków, liczba wycofów i rezygnacji jaka mnie spotkała, zaiste godna była podziwu, i wiele mówiła o mojej cierpliwości. Ilość rezerwowych szlaków jakie w zastępstwie zrobiłem, przekracza ogólne tatrzańskie zdobycze niejednego turysty.
W ten ostatni wakacyjny łikend też nie zapowiadało się że zawitam w jej okolice, bo początkowo planowałem coś zupełnie innego. Ale nie zgrałem się czasowo z partnerem, a robić samemu to co chcieliśmy zrobić, było lekkim szaleństwem. W efekcie zdecydowałem się na Schronisko pod Wagą, bo wiedziałem że ma być tam inna kumpela. Jej opcja wschodu na Rysach brzmiała może i zachęcająco, ale u mnie, jak łatwo się domyślać, budziła mieszane uczucia. Mimo to spróbowałem szczęścia.
MOko przywitało mnie chmurami. Standard. Jedynie Mnich i czasem Mięgusze ukazywały swoje groźne oblicza. W samym schronisku jeszcze się chwilę zastanawiałem nad sensownością planowanej wyprawy, bo z kumpelą nie mogłem się skontaktować, przez co zapowiadało się samotne wędrowanie. Ale koło godziny szesnastej trzydzieści podjąłem ostateczną decyzję. Idę. Jeśli chcę zdążyć przez zmierzchem, muszę iść. Sam.
Do Czarnego Stawu spotykałem jeszcze sporo ludzi, lecz w miarę nabierania wysokości mijałem ich coraz rzadziej. Za to im późniejsza byłą pora, tym większe zdziwienie obserwowałem na ich twarzach. Pytań o latarkę, naładowaną baterię do telefonu czy znajomość alarmowego numeru TOPR miałem co najmniej kilka. Najbardziej spodobały mi się dwie dziewczyny, które po usłyszeniu że zamierzam iść na szczyt, podsumowały że nie powinny mnie samego puszczać na górę o tej porze. W odpowiedzi stwierdziłem z uśmiechem na ustach że zawsze mogą mi towarzyszyć i poczłapałem dalej.
Na wysokości Buli pod Rysami widoki skończyły się definitywnie. Ostatnią z mijanych grup – piątkę radosnych etosowców, z czego co najmniej dwóch tego etosu miało w sobie zdecydowanie za dużo by być w stanie mówić bez bełkotu, minąłem przy pierwszych łańcuchach. Potem szedłem już w samotności. Na szczycie byłem parę minut przed dziewiętnastą. Na polskim wierzchołku czekało mnie małe zaskoczenie. Przygotowywało się tam do biwaku dwóch Węgrów. Chwilę porozmawialiśmy, ale że mój węgierski był równie dobry jak ich polski, długo to nie trwało. Tym bardziej że angielski też mi zardzewiał.
Rozglądnąłem się po wierzchołku, ale bez drobnej korekty Madziarów nie znalazłem miejsca dla siebie. A ponieważ nie chciało mi się przemeblowywać szczytu, ruszyłem dalej. Mimo początkowych zamysłów biwaku, zamierzałem skierować się do Chaty. Po drodze chciałem tylko jeszcze zdobyć słowacki wierzchołek, lecz na nim czekało mnie kolejne zaskoczenie. Osłonięte głazami, płaskie i suche miejsce. Prawie idealne. Nawet było gdzie plecak i buty schować pod kamieniem, co by na wypadek deszczu nie zamokły. Wprawdzie pierwsze przymiarki do nowego legowiska uzmysłowiły mi prawdziwość słów z pewnej znanej reklamy, mówiących że „prawie” robie wielką różnicę, ale przyzwyczajony do braku luksusu w nocy (wynikającego z dzielenia łóżka z bulterierem i conocnymi walkami z nim, a to o poduszkę, a to o kołdrę), zdecydowałem się mimo wszystko tam pozostać. Oczywiście tyko do rana.
Mgła była nadal, ciemność zaczynała się robić, i choć o dziwo, wiatr nie wiał, zaczynało się robić porządne zimno. Wyjąłem więc psiworek, zapakowałem się do niego, i zacząłem się rozbierać. Nie miałem odwagi na odwrotną kolejność. Ledwie zdążyłem się rozgrzać, a Góra już przypomniała sobie o swojej złośliwości. Mgła z wolna zaczęła opadać, i na horyzoncie pojawiła się czerwona łuna zmierzchu. Ostrość koloru nie pozwoliła mi przejść nad tym widokiem obojętnie. Z wielką determinacją wyskoczyłem ze śpiwora, wyjąłem aparat i ruszyłem do walki. Lodowate zimno natychmiast przeszyło mnie na wylot. Nie wytrzymałem długo. Kilkanaście ujęć i dłonie zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Nim się ubrałem, wszystko znów przykryła mgła. Wlazłem ponownie do wora i włączyłem funkcję grzania. Gdy mi się to prawie udało, blask czerwieni po raz drugi rozlał się po niebie. Kilka niecenzuralnych słów poleciało w lodowatą przestrzeń, ale poddałem się. Wiedziałem że to już ostatnie podrygi zachodu, i nie warto się użerać z Górą. Jutro czeka na mnie wschód. Cały, piękny i mam nadzieje cieplejszy. Nastawiłem budzik na trzecią rano i zamknąłem umysł.
Nie mogę powiedzieć że była to najdłuższa noc mojego życia, bo aż tak długo nie trwała. Nie była też najzimniejsza, bo nawet nie zmarzłem. Przebudziłem się koło trzeciej. Nie pierwszy raz zresztą, bo cała noc składała się z kilku odcinków półsnu. Głęboki sen na wysokości ponad dwa kilometry większej niż poprzedniej nocy, jest raczej trudny do osiągnięcia. Wystawiłem oko na zewnątrz i ze zdziwieniem stwierdziłem że brzasku jeszcze nie widać. Cóż, drobna pomyłka w obliczeniach. Poprzedniego wieczora wydawało mi się że o czwartej spektakl powinien być już w pełnym rozkwicie. W rzeczywistości o czwartej dopiero się zaczynał. Poleżałem jeszcze chwilę, wyskoczyłem z ciepłego środka, ubrałem wszystko co ze sobą wziąłem i trochę poskładałem teren. Show się zaczęło...
Temperatura pokazu była odwrotnie proporcjonalne do temperatury powietrza. Ale piękno otaczającego mnie świata było zaiste wyjątkowe. Są takie chwile, takie stany świadomości, których nie można opisać za pomocą słów. Wszystkie słowa świata we wszystkich znanych językach nie są w stanie wyrazić pewnych rzeczy. Myślę że ta chwila tam na szczycie była dla mnie właśnie jedną z takich chwil. Perfekcyjne połączenie żywych barw z przeszywającym ciało na wskroś mrozem. Orgia na horyzoncie i świadomość pustki we mnie. Lodowata nicość, a dokoła mnie świat który żyje. Nie czułem się tylko widzem. Byłem jednym z elementów tego przedstawienia. Aktorem. Chwilami może nawet najważniejszym...
