W piątek, wspólnie z Kilerusem postanowiliśmy jechać w Tatry. I jak to przeważnie bywa, następnego dnia, około 6 rano parkujemy samochód i idziemy w kierunku schroniska. Podróż mija nam w sielankowej atmosferze rozmów i radości spowodowanej złudną wiarą w dostępność celu.
Około ósmej lądujemy w pustym jak mój portfel schronie, siedzimy tam chwilę, grzejąc się i połykając śniadanie, po czym ruszamy w kierunku naszego celu. Droga doprowadzająca nas pod staw, mija szybko, choć jest pierońsko zimno, właściwie to nie pamiętam, kiedy było tak zimno, że musiałem owijać twarz szalikiem, no, ale co tam dla nas, harcerzy;)
Pod stawem krótki popas, i błyskotliwe uwagi na temat majaczącego się w oddali wierzchołka, nie wygląda źle. Ruszamy do góry, śnieg jest kopny, choć zdarzają się twardsze odcinki, na razie nie jest źle. Po pokonaniu pierwszego pagórka, wdrapujemy się na drugi, trochę żałuję, że nie założyłem raków, bo zrobiło się stromo, stok z boku obrywa się nicością a śnieg jest twardy, no, ale co tam
Gdy się trochę wypłaszcza siadamy i zakładamy raki, jest zimno, więc przy okazji stwierdzam, że zakładanie automatów nie jest ani szybsze, ani wygodniejsze od koszyczkowych, oraz że wszystkie okoliczne szlaki turystyczne nie noszą dziś śladów ludzkiej bytności.
Dobra, idziemy dalej, podchodząc najpierw do góry, pod urwiste ściany pobliskiego wierzchołka, i dalej wzdłuż nich, trawersując strome zbocze usłane tu i tam małymi lawinkami, nie jest to wcale przyjemne, w zasadzie to mam trochę stracha, cały czas schodzą pyłówki i małe lawinki, śnieg ma konsystencje kaszy a zbocze ze 45 stopni, nie wygląda to zbyt dobrze.
Po dość długiej walce złożonej głównie z torowania, czasem też na kolanach, dochodzimy do stóp wielkiego, zasłanego śniegiem kotła. Nie wchodzimy do niego wprost, krótkim żlebem, ale omijamy po skałkach i trawkach z lewej strony. Jestem strasznie zmęczony, ale nie ma tu zbytnio miejsca na odpoczynek, idę, więc do góry, wpatrzony w złudne wypłaszczenie terenu, kilkadziesiąt metrów przede mną Kilerus pokonuje śnieżne zbocze.
Nie dam chyba rady, muszę odpocząć, staje oddycham, przyglądam się jak Paweł bezskutecznie próbuje pokonać stromą płytę, coś mu dziś nie idzie. Po chwili postanawia obejść płytę z prawej strony, przechodząc strąca trochę śniegu, który omija mnie już jako spory zsuw, co szczerze mówiąc dodaje mi sił na kilka szybkich kroków do góry. Kiler kombinuje jak pokonać płytę, bezskutecznie.
"Paweł, wracamy" – krzyczę, nie protestuje, obraca się, patrzy na mnie i mówi, "ale tu stromo". Faktycznie, patrzę do tyłu, będzie na oko z 70 stopni. Zaczynamy schodzić, idzie nam dość szybko. Po wyjściu z kotła przystajemy na chwilę. "Nie dali byśmy rady" – mówi, "jest już za późno, to przeklęte torowanie zajęło nam pięć godzin, i gdzie jesteśmy?" W sumie nigdzie. No i jeszcze jak to wszystko wygląda – dodaję, tylko patrzyć jak coś stąd wyjedzie.
Do schroniska wracamy bardzo szybko, rozważając w myślach niedawny wycof i po krótkim odpoczynku i skromnym posiłku, nie do końca szczęśliwi, acz cali i zdrowi wracamy na parking, skąd dalej do Krakowa
