Przymierzałem się do tego wyjazdu od dobrych kilku dni zerkając uparcie na prognozy i czekając na poprawę warunków.
Czas wypełniałem wypytując kilku znajomych czy nie mają ochoty na urlop, pobudkę w nocy, zasuwanie kilkanaście godzin po śniegu. Jacyś dziwni, nie chcieli... Znów będę łaził sam, już się przyzwyczaiłem, a tak naprawdę chyba tak lubię najbardziej. To jedyna okazja, żeby się trochę oderwać od tego ciągłego pośpiechu, pracy i wielu innych spraw życia codziennego.
Od poniedziałku wizje były coraz bardziej optymistyczne, zaklęcia i ofiary przyniosły efekt, na środę 1 kwietnia meteo przewidywało słońce, w końcu... Do tego na stronie topru pojawiła się trójka, zamiast czwórki... Pozornie bezpieczniej. Gdy we wtorek wieczorem zacząłem przymiarki, w meteo coś się pomieszało i środa wypadała już blado na tle czwartku. Urlop rzecz cenna, jak brać to optymalnie - krótka decyzja - wyjazd przełożony na czwartek.
Czwartek 3:30 dzwoni "Wstawaj, 6.01" - niezawodny budzik telefoniczny, atak dźwięku błyskawicznie stawia na nogi. Szybka kanapka, kawa, ostatnie dopakowanie plecaka i o 4:15 jadę już zakopianką. W Myślenicach jadą za mną misiaki, więc pędzę 50-tką na ograniczeniu. W końcu oni zajmują strategiczną pozycję przed wiaduktem i rozpoczynają suszenie, a ja mknę dalej. W Rabce zjazd na Chochołów, przed Chochołowem parę kilometrów mleka, więc jazda na ślepo. O 6 dojeżdżam na parking w Siwej Polanie, stoi kilka samochodów, zaszronione, więc nikt przede mną nie przyjechał.
Śmigam w stronę schronu, wejście na Polaną Chochołowską i szczyty już w słońcu. Na zboczach Długiego Upłazu widać lawinisko:
Mijam schron i wchodzę na szlak na Grzesia. Po kilkuset metrach dochodzę do lawiniska, w końcu i z Bobrowca coś pojechało, widać szlak uważany za w miarę bezpieczny do końca taki nie jest.
Wychodzę z lasu przed 10-tą, piękne słońce, żadnej chmury, zero wiatru, ciepło.
Bomba.
Zmierzając przez Grzesia na Rakoń uskuteczniam kilka fotek:
Godzina 11 i Rakoń, tutaj spoczywam na dłużej i spotykam pierwszą zagubioną (jak i ja) owieczkę. Widzimy, że ktoś próbuje podchodzić na Wołowca, po około 200m za przełęczą zawraca i na przełęczy staje na popas.
Ja zostaję, muszę dać odpocząć achillesowi (5 miesięcy wcześniej był gustownie cerowany)

, nowy kolega, pobudzony ciekawością co powstrzymało piechura, zmierza na przełęcz, z dystansu widzę jak werbuje niedoszłego zdobywcę i razem atakują szczyt. Szlak nie przetarty, obserwuję z Rakonia trasę jaką obierają, cóż nie ma dużej filozofii, jadą środkiem, bo po obu stronach nawisy...
Słońce praży. Myślałem, że nie pójdę dalej, ale achi przestaje mocno dawać o sobie znać i rozsądek przegrywa, a pęd w górę przeważa. Zbieram rozrzucone na popasie talerze, garnki, puzzle i o 13 wchodzę na szczyt.
Tu we trójkę stoimy przytłoczeni widokami, trzaskają migawki
Kolega z Rakonia zmierza na Łopatę, "niedoszły zdobywca" zostaje i pstryka, ja po chwili schodzę. Na Rakoniu grupa narciarzy, mijam ich i narciarską trasą, za Rakoniem, schodzę do doliny na krechę. Początkowo idzie się nie najgorzej, wpadam tylko po kolana, dystansu i wysokości ubywa szybko. Niestety im bardziej zbliżam się do lasu, tym gorzej. Teraz już każdy krok jest niepewny, raz staję na powierzchni śniegu, by następnym krokiem wpaść po pas. Ostatni rzut oka na Wołowca:
Walczę na trasie, wpadam w ten śnieg, najgorsza jest niepewność, czy następny krok będzie na poziomie zero, czy stopą będę szukał pod śniegiem świstaków. Durszlak się dłuży, dochodzę do zielonego szlaku, mijam trzy lawiniska, jednym z nich jest pewno to z pierwszej fotki. Co chwila wygrzebuję się spod śniegu. W końcu wyczerpany docieram o 17-tej do schroniska. Szarlotka poprawia mi nastrój, zasuwam na parking i o 19 siedzę w samochodzie zmierzając do Krakowa.
Wniosek z wyjazdu: nie zapominajcie o kremie z filtrem, ja zapomniałem i tak mnie strzaskało, że cierpieć będę długo

Mam nadzieję, że do wesela się zagoi

Wesele mam za miesiąc
A tak na poważnie, to było super.