Jak zwykle zanim zaczniemy coś planować, analizujemy prognozę pogody. Według onetu miało lać po 20, a według innych miało lub mogło lać cały dzień. Dzień wcześniej byliśmy w Kobylanach i nie widziało nam się bardzo wczesne wstawanie. Wyjeżdżamy więc o 5 rano z Krakowa, w składzie Rohu, Golanmac i ja, w nieustalonym bliżej celu. Co tu robić? Wziąłem całego Świerza ale wszystkim nam chodził jeden pomysł po drodze.
- Ja bym spróbował Grań Kościelców...
Przyjeżdżamy więc do Zakopca, bierzemy busa i pakujemy się na Kasprowy. Stamtąd najkrótszą drogą przez Świnicką Przełęcz na Mylną. Pogoda na początku piękna, później bliżej nieokreślona.
Międzyczasie idziemy starym szlakiem z Karbu na Świnicką Przełęcz. Gdize wyraźnie widać zamalowane znaczki i zaskakuje nas klamra na szlaku, a także uciekają przed nami w popłochu świstaki tracąc w oczach kilogramy sadełka.
Od wejścia do kolejki do pojawienia się na Mylnej minęło niespełna dwie godziny, więc czas mamy dobry. Mimo to w ścianach wisi już sporo ludzi.
Popas i zasuwamy. Pierwszy wyciąg przez Szafę. Idzie sprawnie i szybko. Drugi wyciąg lekko kombinowany. Dalej kilka metrów na żywca i stajemy przed kolejnym spiętrzeniem. Pokonujemy go bez żadnych problemów. Kawał na żywca i tuż przed samym szczytem krótka ciut trudniejsza ścianka.
Na szczycie spotykamy Dębsia z kursantami. Oni robili setkę i zaczynają schodzić na dół. Miał gość łeb!
My złazimy bez żadnych problemów na Kościelcową Przełęcz. Skała dzisiaj trzyma rewelacyjnie, nie tak jak tydzień temu.
Po drodze już urządzamy sobie podśmiechujki. Jest fajnie i przyjemnie, atmosfera jest rewelacyjna. Przez całą drogę pogoda jest niepewna, więc się nią przestajemy przejmować.
Robimy popas na przełęczy. Trochę się wylegujemy. Widzimy jakiś ludzi więc postanawiamy zasuwać na górę.
Robimy jeden wyciąg. Totalna łatwizna. Do tego w miarę obite.
Już zaczynam prowadzić dalej aż tu nagle zaczyna padać. Co za pech!!!
Pada coraz bardziej.
- Kiler schodź!
Schodzę kawałek. Przestaje padać.
- motyla noga, co robimy?
- Chyba nie jest daleko... Może już wyjdziemy. Tak pewnie będzie popadywać cały czas.
Idę dalej. Zaczyna padać grad.
- Kiler schodź!
- Kiler widzisz jakąś plakietkę?
- Nie nic nie widzę... Może dalej... No dobra schodzę...
Schodzę asekurowany przez Maćka, tyle, że nie ma żadnego przelotu po drodze. Jednak jest to króciutki odcinek.
Powoli schodzę tyłem. Chwytam się dobrych występów i stawiam nogi na miernie pochyłą płytę. Naglę nogi się poślizgnęły i odpadam zjeżdżając w dół po płycie. Czuję przechodzący ból po mojej ręce. motyla noga znowu ten bark! Wiszę na linie tuż obok reszty. Dwie sekundy, dwa sprawne ruchy i z moją ręką już wszystko ok. No może po za tym, że boli dosyć. Na kolanie widzę ślady krwi. Dopiero teraz czuję, że napieprza mnie kolano...
- Wszystko już w porządku?
- Spoko.
Mija chwila i znowu przestaje padać. Walić to idziemy na górę. Jestem lekko motyla noga. Wyłażę po płycie wyżej i zaczyna się znowu.
- Kiler schodź!
Rohu i Maciek pomagają mi na śliskiej płycie, podstawiając mi dłonie pod stopy. Mam niezłego stresa. Jeszcze kilka minut temu te skały się prawie kleiły do podeszwy, teraz czuję się jak na lodzie.
Zjeżdżamy do Kościelcowej Przełęczy.
Pierwszy Maciek. Długo mu schodzi, próbuje nakierować zjazd w odpowiednie miejsce. Zakłada pętle na przelot żeby nie było wahadła.
Drugi Rohu. Zostaję sam na górze. Ciągle pada. Ale to długo trwa.
Nagle tak jakby ktoś oblał mnie wiadrem wody. W ciągu trzech sekund mam mokre spodnie, woda wlewa się przez kołnierz do softa. Rękawy zaczynają powoli przemakać. Robi się ciemno. Tylko czasami niebo rozjaśniają błyski piorunów. Gdy widzę pierwszy błysk ze strachu ściskam linę i sprawdzam czy już wolna. motyla noga nie jest. Przez myśl mi przechodzi, że przecież jeśli bo błysku żyję to już jest dobrze, bo jedno to prędkość światła drugie to dźwięku. Wtedy słyszę grzmot. Jestem cały mokry. Jest strasznie zimno. Niecierpliwię się. Mam już przywiązanego blockera, więc zaczynam powoli schodzić na doł przesuwając go. Schodzę dwie półki niżej. Dalej już pochyła płyta, nie będę ryzykował.
- Wolna?
- Wolna!
Zjeżdżam, jeśli w ogóle można nazwać to zjazdem. Grań tutaj nie jest zbyt stroma, max 45 stopni, poprzetykana małymi blokami skalnymi. Właściwie to schodzę na linie. Ślisko jest masakrycznie.
- Znosi mnie na lewą!
- To nic, dawaj dalej. Masz pętlę założoną na przelocie. Nie zniesie Cię.
motyla noga jak tu jechać? Lina ledwo przechodzi przez przyrząd. Schodzę z jakiegoś bloku. Trzeba zaufać blockerowi. Jest niewiarygodnie ślisko.
Jakoś dojażdżam do plakietki i odczepiłem pętlę z ekspresem. Już prawie na dole. Jeszcze jedna śliska płyta. Boże dzięki!
Zaczynam pakować rzeczy. Byla jak najszybciej stąd spierda..ć. Maciek ściąga linę.
- motyla noga mać! Lina się zakleszczyła.
Ale mrok. Dygoczę z zimna. Kto teraz po to pójdzie?
- Ja już nie mogę. Jestem wykończony - mówię.
- Ja pójdę! - Rohu rzuca.
Wyciągam połowke trzydziestki i przygotowujemy się do asekurowania Roha z podwójnej. Lina nie jest daleko ale jest niesamowicie ślisko.
Rohu wchodzi i po paru krokach wpina pierwszy przelot. Dochodzi do liny i ją odczepia. Zaczepiła się sama koncówka. Co za pech! Co teraz?
- Masz tam plakietkę?
- Nie... Nic nie widzę!
- To może schodź powoli, masz przelot kawałek niżej.
Rohu schodzi asekurowany. Później pomagamy mu jak możemy. Cały czas pada niemiłosiernie. Wszyscy mamy dosyć.
Chwilę później szybko schodzimy na dół. Taternicy uciekają albo już pouciekali ze ścian. My kierujemy się w stronę Karbu. Totalnie się wypogadza.
Na Karbie goście rozważają powrót po zostawione friendy. My zaczynamy rozważać powrót na Kościelcową Przełęcz. Na razie jednak suszymy sprzęt i ubrania. Wszystko międzyczasie wysycha.
- Szkoda, że zeszliśmy z Kościelcowej.
- Ja myślę, że byliśmy już blisko.
Chyba jednak nie byliśmy tak blisko. Dumamy jednak i wypatrujemy czy pogoda będzie pewna, bo mamy jeszcze trochę czasu.
Gdzieś za Giewontem zaczyna robić się ciemno i grzmieć. Maciek jednak ma jeszcze nadzieję na powrót na przełęcz. Ja powoli ją tracę, a nawet już mi zbytnio na niej nie zależy. Mam już wszystkiego dość.
W końcu postanowimy wracać do samochodu. Gdy siedzimy w Murowańcu zaczyna padać. Jednak decyzja była słuszna.
- Znowu będzie trzeba tam wrócić!
Schodzimy w lekkim deszczu dość szybko. Na dole znowu jest piękna pogoda. Czuję się nieźle poobijany. Chciałbym już być w domu ale jak na złość drogi są nieźle zapchane i droga do Krakowa wydłuża się strasznie.
Dzisiaj wstałem ledwo żywy. Jutro biorę urlop żeby odpocząć po weekendzie.
|