Noc ze środy na czwartek
3.40 – wsiadam w autobus przelotowy z Puław do Z. O jakimkolwiek śnie ciężko mówić – jedzie banda idiotów wracających z jakiegoś meczu. Gadają głupoty, suszą pieniądze na podłodze. Czuwam w trybie stand-by. W okolicy Nowego Targu zaczyna lać, błyskać i migać, co napełnia mnie zrozumiałym optymizmem. W okolicach szóstej rano wypadam z autobusu na dworcu PKS w miejscowości Z. Do odjazdu pierwszego busa w stronę Palenicy mam jeszcze prawie godzinę – zakupy, śniadanie, szlugi, odjazd.
Poranek piękny czwartkowy
Budka przy wejściu na teren TPN inkasuje ode mnie złocisze za wstęp. Uzbrojona w kijki marki Polsport za pięć tysięcy dolarów ignoruję zaproszenie właściciela fasiąga i idę. Cel – Dolina Pięciu Stawów. Przy Wodogrzmotach zaczynam mieć lekko dość, wyłażą ze mnie dwie nieprzespane noce, mimo to skręcam w prawo i dzielnie brnę dalej przez las. W tempie emeryckim.
Docieram do polanki na której stoi szałas.
Dobra, przystanek.
Dobra, rozłożę karimatę żeby się nie zaziębić.
Dobra, rozłożę bardziej, odpocznę chwilę. I jeszcze się polarkiem przykryję. O jak przyjemnie.
Kwadransik i idę dalej.
Dwie godziny później otwieram lewe oko i widzę, że kolejna mijająca grupa przypatruje mi się badawczo. Przeciągam się.
O, ta pani żyje, dobiega mnie czyjaś diagnoza. Dojrzewam do decyzji ruszenia dalej. Zwijam manele i idę. Powoli i chwiejnie. Kolejny przystanek już wkrótce, obserwacje socjologiczne w miejscu, gdzie szlak rozgałęzia się na stromy skrót i drogę przez Siklawę. Tłumy wybierają Siklawę. W ciągu dziesięciu minut przeciąga obok mnie jakieś sto osób. Wstępuję na kamienne schodki. Zakręt, zakręt, zakręt, zakręt, skrót, zakręt, skrót. Ychu-dychu, już strumyczek od strony schroniska. Jakaś para nabiera z niego wody do butelki. Jestem wredna i nie mówię co o tym myślę. Schronisko. Brak zasięgu, brak siły. Rekord czasowy trasy Palenica-DPS – łącznie ze snem i odpoczynkami ponad pięć godzin. Następnym razem zrobię pierwsze wejście z butlą tlenową.
Kamienne ławy przed schroniskiem wyglądają bardzo zachęcająco. Karimata, śpiwór i spać. Przed wieczorem krótka pobudka na kolację i życie towarzyskie. DPS oblepiony pielgrzymkami z Gdyni, Gdańska i Sopotu. Dwóch okularników przymierzających się w kolejnym dniu do ataku na Zamarłą Turnię. Krzysiek planujący Liptowskie Mury – tajny właściciel firmy Telezakupy Mango ze zbędnikiem turystycznym (etui na etui, serwis z saskiej porcelany na piętnaście osób, waza z dynastii Ming w której wozi śpiwór), no i oczywiście Świnia, z celem przebrnięcia kolejnego fragmentu Orlej Perci.
Dowcip wieczoru: dlaczego Breżniew stoi na mównicy tak sztywno? Żeby mu się elektrolit nie wylał. Ha ha ha, idziemy spać.
Piątek, tygodnia koniec i początek
Czyste niebo w nocy owocuje piękną lampą rano. Wychodzimy z Krzysiem realizować plany. Pierwszy kto wróci zajmuje drugiemu miejsce na kamiennych ławach przed schroniskiem. Krzysiek odbija przy skręcie na Szpiglasową Przełęcz, ja podwijam spodnie i drepcę na Zawrat bez jakichkolwiek ciśnień. Na Zawracie – karimata, drugie śniadanie i czas iść dalej.
Przypomina mi się pierwsze zetknięcie z tym fragmentem Orlej Perci – rok temu, kiedy narodziła się Świnia, skręcaliśmy w stronę Świnicy. Rzut oka w przeciwnym kierunku i błyskawiczna myśl –
No k...a na pewno nie, chyba ty, twoja stara i w życiu tam.
Dzisiaj właśnie ten dzień, kiedy k...a na pewno tak, chyba ja, moja stara i właśnie tam.
Początek nie wydaje się wcale taki trudny. Pomału, pomału. Pierwsza zaduma (lepiej brzmi niż „obsrywa”) - w Honoratce. Zalega sporo śniegu, skała wilgotna a łańcuchy śliskie. Przeszkadzają magiczne kijki Polsport za pięć tysięcy dolarów. Mocno zwalniam, a gdy kończy się śliskość ciężko siadam na trawie i uspokajam się nikotyną. Po kwadransie przestają wyglądać jakby mnie wyciągnięto z wody i obeschnięta, pokrzepiona czekoladą ruszam dalej. Robi się fajnie lufiaście – ku własnemu zaskoczeniu nie czuję specjalnego strachu w miejscach eksponowanych, za to coraz głębszą niechęć odczuwam do łańcuchów. Wredne żelastwo wywołuje myśl, że za chwilę z niego spadnę, miejscami jest za długie, miejscami za krótkie, i cały czas brakuje mi trzeciej ręki. Patentuję naprędce sposób – tam, gdzie ciężko mi przejść, czekam aż pojawi się ktoś inny kto przejdzie, a ja za nim, jego śladami. W związku z tym tempo mam żółwie, ale w zasadzie nigdzie mi się nie spieszy. Jeden z mijających mnie chłopaków stwierdza, że o piętnastej będą godzinki, więc się za mnie pomodli. Uprzejmie dziękuję i macham mu na pożegnanie.
Na płytach nad Zamarłą Turnią umiera z pragnienia dwóch taterników z Żywca. Chcą przehandlować karabinek za łyk wody. Przysiadam z nimi na chwilę i negocjuję stawkę – przypadkiem mam przy sobie uprząż, więc może pozwolą mi zjechać za wodę?
![Wink ;)](./images/smilies/icon_wink.gif)
Kolejna ekipa zdążająca od Zawratu depcze po rozłożonej linie. Chłopaki gotują, wyjaśniają mi potem od strony technicznej, dlaczego po linie nie należy deptać. I opowiadają anegdotę o jakimś żywieckim łojancie, który na kursie na słowa instruktora
Teraz będziesz asekurował z półwyblinki odpowiedział
Nie zabrałem półwyblinki z domu. Żegnam się z chłopakami i idę dalej w stronę drabinki.
Przy drabince – długawy moment zadumy.
Najtrudniejszy pierwszy krok, nucę sobie pod nosem, i próbuję jedną nogą, drugą nogą... i nic. Przechodzi grupa małolatów.
Czekam na przypływ odwagi.
Czekam.
Czekam.
Czekam. Fajne widoki, a do zmierzchu jeszcze daleko.
Czekam. Ciekawe, czy tamten chłopak od godzinek pomodlił się w mojej intencji.
Nadciąga rodzina z małą dziewczynką. Dziewczynka zaczyna płakać, uspokaja się wreszcie i asekurowana przez rodziców schodzi na dół.
Ja czekam. Sama nie wiem na co, ale czekam. Siedzę nad przepaścią, dyndam nogami i czekam.
Nareszcie do zejścia motywuje mnie kolejny przyjazny człek, z sercem w dupie stawiam te najtrudniejsze pierwsze kroki na drabince. W połowie drabinki nawet się lekko rozluźniam i wdzięcznie pozuję do fotografii.
Prędka decyzja – w stronę Koziego już dzisiaj nie pójdę, skończyła się woda – dwa litry wyparowały niepostrzeżenie, zaczyna mnie piec skóra i jestem zmęczona. Złażę po łańcuchach w stronę Pustej Dolinki, natykając się po drodze na chłopaków z Pomorza, którzy dzisiaj zrobili Motykę.
Ostatnie łańcuchy dają mi w kość najbardziej. W Pustej Dolince mam ochotę całować ziemię. Wyminęli mnie już chyba wszyscy, którzy tego dnia zdążali tym szlakiem (ostatnia ekipa trzymała się za mną dość długo i wytrwale, jednak nareszcie ze słowami
Wie pani, schabowym nam już zapachniało (
) to może jednak faktycznie się miniemy) wyprzedzają mnie i oni.
Przy pierwszym śniegu podstawiam pod kapiący strumyczek butelkę, odczekuję aż się napełni i od kopa wypijam półtora litra wody. Przy kolejnym już bardziej rwącym strumieniu operacja się powtarza. Włącza się ssanie. Na trasie nie ma już nikogo – przypominam sobie o żarciu w plecaku, w przyjemnej samotności zjadam na kolację to, co miałam zjeść na obiad i niespiesznie sunę w kierunku schroniska, płosząc po drodze tłustego świstaka.
Z ganku schroniska wita mnie ryk radości – wszyscy już wrócili. Zamykam peleton wypraw dnia piątkowego, zjadam drugą kolację, konstatuję że cierpię na zaawansowaną grilozę. Nic dziwnego że tym tam na górze zapachniał schaboszczak, jestem przypalona... Wbijam w śpiwór, sen poprzedzając krótką rozmową o sztuce.
Dowcip piątku: Dlaczego Breżniew ma na mównicy dwa mikrofony? Do jednego podłączony jest głośnik a drugim podają mu tlen.
Skóra na odnóżach nieznośnie mnie pali.
Sobota
Nie mam siły na nic, za to przybrałam ognistą barwę. W ramach odpoczynku postanawiam udać się w stronę Pustej Dolinki, hobbystycznie polokalizować koleby. Plan ciekawy, wykonanie siada, bo kiedy docieram do Pustej, opatulona w długi rękaw i długie portki dla ochrony przed słońcem, siły starcza mi jedynie na rozłożenie karimaty i gapienie się z cienia, jak kilka zespołów zmaga się ze ścianą Zamarłej i, z drugiej strony, z filarem Koziego.
Mam auto! słyszę co i raz, moszczę się wygodnie na legowisku. Ach jak przyjemnie. Spokój mąci czerwony brzuch Śmigła, perkoczący na niebie, kierujący się w stronę Szpiglasowej Przełęczy i zawisający w powietrzu gdzieś w okolicy Mnicha. Na Mnicha dzisiaj napiera ekipa warszawsko-świętokrzyska. Śmigło wraca, leci raz jeszcze, odsuwam na chwilę myśl o tym co mogło się stać, zasypiam.
Kiedy wracam do schroniska, ktoś mówi coś o wypadku w okolicach Mnicha. Zaczynam się znowu trochę martwić. Toprowców nie ma w dyżurce, nie ma zasięgu, nie mam karty do automatu. Na szczęście wkrótce przybywa
Słońce Żywca i uspokaja, że ekipa warszawsko-świętokrzyska około południa osiągnęła mnisi czubek. Śmigło latało wcześniej, i okazuje się że wypadek miał miejsce na Hińczowej.
Plan spędzenia kolejnej nocy na kamiennym łożu pali na panewce – gwałtowne oberwanie chmury spędza wszystkich do środka schroniska. Wpycham się na krzywy ryj do zarezerwowanego pokoju. Przybywają zdobywcy Mnicha, melodyjnie chlupocząc. Korytarze zawalone ludem, pielgrzymki od pokoju do pokoju z pytaniami o glebę, swojskie klimaty, butelka, kolacja, jajka na twardo, indoktrynacja potencjalnej nowej forumowej duszy część pierwsza, opowieści o zaklinowanym w którejś ścianie friendzie czyli wspinaczkowy Eskalibur do wydobycia przez wspinacza o czystym sercu, ciasnota i sen. Niektórzy wyspani, inni za cenę dżentelmenelstwa ani trochę.
Niedziela instant
Budzę się o piątej i ruszam, gnana suszą, ekstremalnym szlakiem przez zapchane korytarze do łazienki, bo instynkt podpowiada mi że tam bije źródło kraniczanki. Źródło faktycznie bije, orzeźwiam się lekko i powrót do przepełnionej ósemki. Następna pobudka – w okolicy siódmej, pogoda dupowa, niespieszne pakowanie, niespieszne browary i pada. Schronisko pustoszeje, czekamy na dogodny moment, żeby zejść. Za oknem z wolna przemija mgła, ruszamy w kapuśniaczku, kiedy docieramy do Palenicy – pogoda zaczyna się klarować. Sprawy administracyjno-żywieniowe w Z., rytualna strzemienna dezynfekcja, błądzenie po Z. w poszukiwaniu portek Pomrocznego, jazda w stronę Krakowa, Kraków, pożegnanie z Doktorem, atak na bulwar wiślany poprzez sklep całodobowy.
Prosię, masz takie fajne murki i nie próbujesz się wspinać tu? Warszawa atakuje wał przeciwpowodziowy, wraca rozczarowana, straszliwa kruszyzna. W drodze na dworzec częściowo uciekają oscypki a ja się wywalam bo przecież byłoby nieważne bez wyp.lenia się na ostatniej prostej.
Na peronie walka o wejście do pociągu, walka o miejsca, Pomroczny poczuwa się do opieki nad dwiema kobietami i naucza nieekonomicznie rozwalonych gówniarzy, że powinni się ścieśnić i zrobić miejsce, kolejarscy odgwizdują odjazd, salutuję, Warszawa wraca do siebie, zwracając wolność pozostałym oscypkom i pozwalając im jechać do Gdyni.
*FIN*
ps. osobne podziękowania dla Lufki, będącej od pewnego czasu moją inspiracją do działania
![Smile :)](./images/smilies/icon_smile.gif)