Wyjazd pod względem „górskim” nie mógł być udany chociażby ze względu na skład – dwie matki, w tym jedna karmiąca, oraz kilku piwnych opojów. No cóż, do tych ostatnich trza było się dostosować, szczególnie wieczorowymi porami. Za dnia zaś poruszaliśmy się z prędkością wózka dziecięcego po terenach określanych „prawie jak Bieszczady”.
Wózek był o tyle ciekawą konstrukcją, że można było odczepić część napędową, która niczym transformers zamieniała się w cycatą turystkę z plecakiem o zawartości bebiko, pieluch i innych mnie bliżej nie znanych akcesoriów, służących do przepoczwarzania noworodków w coś, co z czasem bardziej przypomina homo sapiens. To nie wszystko. Oś wraz z kołami i koszem na browary dla początkujących tatusiów również się dało zdemontować , a resztę wraz z ośmiomiesięczną zawartością umieścić na plecach współsprawcy przyrostu naturalnego. Pomysł może i trafiony, gdyby nie załamanie pogody w drodze na Tarnicę. Powalający zimny wiatr, co jakiś czas zacinający grad, szczególnie odczuwalny na grani w kierunku Ustrzyk Górnych, skutecznie zniechęcił prorodzinną część uczestników do kontynuowania tą drogą podróży, zachęcając ich do powrotu na szlak w kierunku na Wołosate.
Jak wynikało z późniejszej relacji maleństwo nawet raz nie zapłakało, i to nie z powodu zaawansowanej hipotermii, a dlatego, że w przenośnym kokpicie ponoć „miało jak w jajku”. Co sugerowało, że ośmiomiesięczna Majusia ma jaja.
Cóż, dalej nie ma co się rozpisywać. Wyjazd nader prorodzinny, a tematy przodujące podczas wieczornego grillowania to pieluchy, kupki, kaszki…. Miałem ochotę dodać się do ogniska.
Za parę dni uciekłem w Tatry, ale o tym innym razem
A o to parę fotek z okolic Jeziora Solińskiego oraz ich marna próba w drodze na Tarnicę:
