Pogodowo łikend zapowiadał się podły. Jak zwykle w tygodniu słoneczko, a sobota i niedziela kicha. Ale szczegółowa analiza na jednym z serwerów pogodowych ukazała cień szansy – kilkugodzinne okno pogodowe w sobotni poranek. Decyzja szybka – jedziemy. Druga decyzja równie szybka – Czarny Szczyt. Miałem z tą górą stare porachunki, gdy dwukrotnie w poprzednim roku wyśmiała mnie śniegiem prosto w twarz.
Startujemy na szlak kilka minut przed trzecią. Odcinek do Zielonego Kieżmarskiego standardowo traktujemy jako bieżnię lekkoatletyczną – czas do schroniska zamykamy w nieco ponad 90 minut. Przed budynkiem jest jeszcze ciemno, ale robimy chwilową przerwę na śniadanie. Po posiłku ruszamy dalej. Przy obejściu stawu nie mamy żadnych problemów, ale już znalezienie właściwej ścieżki przez kosówkę staje się wyzwaniem ponad nasze możliwości. Niestety, w nocy wszystkie drogi są czarne. Chwilę błądzimy, ale teren w końcu nie jest taki wielki i udaje się nam znaleźć jakąś przecinkę przez zielone pole. Na łańcuchy przy Jakubowych Drabinach trafiamy bez problemu. Gdy dochodzimy do Doliny Dzikiej, zaczyna świtać.
Tu spotykamy piątkę turystów, pierwszych i ostatnich zresztą dzisiaj. Pogoda mimo zapowiedzi, nie nastraja optymizmem. Poziom chmur jest zbyt niski by coś było widać, a kilkunastostopniowa temperatura nie wróży nic dobrego. Jest zbyt ciepło, by można było liczyć na poprawę pogody. Mimo to nie rezygnujemy. Gdzieś w połowie doliny zaczynam się zastanawiać nad trafnością wyboru drogi. Ostatecznie, gdy w końcu dochodzimy do ściany Czarnego, zmieniam początkowe plany i zamiast na lewo na Papirusową Drabiną, odbijam w przeciwnym kierunku – na Jakubową Ławkę. Podobno łatwiej topograficznie.
Pierwszy zastrzyk adrenaliny funduję sobie już na samym starcie, gdy zamiast obejść jak normalny człowiek kawałek gładkiej ściany, pcham się nią w górę na skróty. Kilka „kobiet lekkich obyczajów” i parę innym podobnych określeń leci w przestrzeń. Pod swoim adresem oczywiście. Niestety, odwrót jest niemożliwy, więc docieram do końca tej zabawy mimo dodatkowej dawki adrenaliny. A może dzięki niej…
Potem jest już łatwiej. No, może za wyjątkiem jednego trawersu na końcu ławki, gdzie mało sympatyczny żleb werżnął się z całą siłą w poziomy zachód, likwidując w tym miejscu praktycznie na całej szerokości. Są dwa wyjścia – wąska półeczka, tak na ćwiartkę buta, i bez pewnych chwytów, lub próba obniżenia się kilka metrów do żlebu i później po sypkich kamieniach do góry. Wybieramy z Krisem ten drugi wariant. To znaczy ja wybieram jako pierwszy, a Kris widząc że mi się udało, powtarza to za mną. Iwona jednak protestuje, domagając się liny. W sumie wcale się jej nie dziwię. Podaję jej więc linę, i czekam aż zjedzie.
Po linowych zabawach ruszamy dalej. Ścieżka wyprowadza nas łagodnie na grzbiet. Szeroki, trawiasty i wściekle okopczykowany. Próbując się nimi kierować, trochę łazimy to tu, to tam. Czasem bardziej idąc na szerokość niż na wysokość, ale stopniowo idziemy do góry. Chmielowski przestaje być jednoznaczny. Im więcej go czytam, tym mniej z niego rozumiem. Przestajemy więc się nim kierować, i wspinamy się jak komu pasuje. Czasem tylko, co u którego z nas, słychać mamrotania zniesmaczenia.
Na szczęście wbrew naszym czarnym przewidywaniom, chmury zaczynają się przerzedzać i pogoda zaczyna się poprawiać. W końcu docieramy do kopuły przedszczytowej wierzchołka. Przed nami został ostatni odcinek – dwudziestometrowa wąska i eksponowana grań wyprowadzająca na sam pik. Przez, jak to uroczo opisał Chmielowski, kostkowatego kształtu gładkie bloki minąwszy malutkie siodełko wąską granią na wierzchołek. Nie spodobało się to Krisowi, więc spróbowaliśmy poszukać innej drogi. Od drugiej strony. Niestety, to co z góry wyglądało na proste stopnie, z dołu okazało się półtorametrowymi nieraz blokami pionowych skał i głazów, skutecznie uniemożliwiających nam sforsowanie tej drogi. Próbujemy trochę dalej, granią od Kołowego. Ale tu też nas nie puszcza. A czas ucieka.
W końcu dajemy sobie spokój. Nie ma co tracić więcej czasu, jeśli chcemy być w dole przed załamaniem pogody. Na koniec pstrykamy jeszcze kilka pożegnalnych fotek, grozimy że jeszcze tu wrócimy, wsuwamy resztki kanapek i czekolady i spadamy na dół. Zejście w odwrotnym kierunku okazuje się dużo łatwiejsze topograficznie, przez co czasowo jest znacznie szybsze od przewidywań. W dwie godziny jesteśmy przy schronisku, w kolejne dwie na parkingu. Ostatnie spojrzenie na Tatry, i uśmiech na duszy… Fajnie było…
