Po ubiegłorocznym biwaku na Rysach wiedziałem że to powtórzę. Może niekoniecznie z tą samą miejscówką, ale na pewno z motywem wschodu. Pomysłów co do tegorocznej lokalizacji było kilka, w końcu ostał się tylko jeden -> Kopa. Wysoko położona, łatwo dostępna, obszerna na szczycie i co najważniejsze – nic nie zasłaniało horyzontu na zachód i wschód. Czekaliśmy tylko na właściwą pogodę. No i się doczekaliśmy…
Z Sącza wyruszamy o 9:30. Jak dla mnie godzina dość nietypowa, bo o takich porach to ja właśnie urzęduje na szczycie, a czasem to nawet z niego schodzę. Ale na tą sobotę plan przewidywał tylko jeden kierunek ruchu – do góry. Do parkingu dojeżdżamy w jednym kawałku, po drodze robiąc jeszcze ostatnie zakupy sprzętowe, i dopakowując plecaki ruszamy w drogę. Już pierwszy asfaltowy odcinek uzmysławia mi że łatwo i lekko nie będzie. Szczególnie lekko nie będzie. Te wszystkie śpiwory, płachty, palniki, gazy i inne dodatkowe zabawki na noc trochę jednak ważą.
Dreptamy więc mozolnie do góry, powoli roztapiając się w południowym słońcu. Wraz ze wzrostem temperatury maleją nasze ciągotki do zdobycia czegoś jeszcze po drodze. Pod Terym jesteśmy już niemal pewni że sukcesem będzie samo dotarcie do pierwotnego celu, a przy Lodowym Bajorku, gdzie gwałtownie wypiętrza się lodowy masyw, zaczynam w myślach szukać miejsca na biwak gdzieś poniżej Kopy. Najlepiej na przełęczy. Jednakże pokonanie tych dwustu sześćdziesięciu sześciu stopni wyprowadzających na Lodową Przełęcz dodaje mi odrobiny otuchy. Otuchy i nadziei. Znaczącym elementem jest tutaj nietuzinkowy widok na dolinę po drugiej strony przełęczy, jaki ukazuje się naszym spragnionym widoczków oczom.
Wyciągam notatki i szkicuję w myślach najlepszą linię podejścia. Trochę mi się ona różni od mojej ostatniej drogi zejściowej, ale wówczas schodziłem tędy w śniegu, więc domyślam się iż letni wariant musi biec pewnie odrobinę inaczej. Sądząc po umiejscowieniu słońca do zachodu mamy maksymalnie nieco ponad godzinę. Do szczytu jest podobno niecałą godzinę, więc jeżeli chcemy zdążyć na spektakl przed jego początkiem, musimy się spieszyć. Ruszamy więc dalej.
Trawersujemy opadające w głąb doliny zbocze, docierając do drugiego żlebu (a może trzeciego?) i odbijamy do góry. Żleb miejscami jest dość wąski i kruchy, ale przy odrobinie (nadmiarze) wyobraźni można dostrzec w nim ślad ścieżki, a czasem nawet imitację kopczyków, więc nie tracimy czasu na bezproduktywne błądzenie. No, może poza jednym miejscem, w którym zachęcony zapraszająco wyglądającą ścieżką daję się skusić i odbijam ostro w lewo. Kiedy jednak półka kończy się załomem, a za nim dostrzegam tylko pionową ścianę, szybko wracam na pierwotny kurs.
Wreszcie docieram na malutką przełączkę, za którą otwiera mi się przepyszny widok na Lodowy Szczyt i grań łączącą go z Kopą Lodową. Zauroczony tym skąpanym w czerwieni skalnym poszarpanym murem przeoczam odbicie ścieżki w prawo i ruszam prosto w dół. Zobaczyć co kryje się po jego drugiej stronie. Widok na ścianę Baranich, Durnego i Łomnicy zachwyca. Natura nie daje mi jednak zbyt dużo czasu na kontemplację tego obrazu. Z drugiej strony zaczyna się główne show. Słońce zaczyna chować się za horyzont.
Szybko ruszam najkrótszą drogą na pobliski wierzchołek Kopy. To, że pod pojęciem najkrótszej drogi kryje się tym razem wąska i przepaścista grań zakończona kilkunastometrową płytą, może i odrobinę szerszą od samej grani, ale opadającą w nicość Doliny Stawów Spiskich, a wszystko to oczywiście w półmroku wschodniej strony, ignoruje całkowicie. Na szczyt docieram niemal w ostatniej chwili.
Przed moimi oczami rozgrywa się ostatni akt dnia. Przedstawienie nie trwa jednak długo. Wydaje się że ledwo dolna część złotej kuli zaczyna zanikać, a po chwili już cała chowa się w czeluściach gór. Lecz to nie koniec jeszcze. Teraz nadchodzi zmierzch. Niczemu nie ustępujący w pięknie swym przepychem barw. Horyzont powoli gaśnie, a my rozpoczynamy przygotowania do nocy. Chłopcy dokładając trochę kamieni do swojego lokum, dziewczyny gotują wodę na herbatę, a ja przenoszę swoje rzeczy na pobliską półkę. Niestety, wierzchołek nie jest na tyle obszerny, byśmy wszyscy mogli się na nim wygodnie pomieścić, więc ja śpię nieco poniżej. Wąska i z jednej strony odrobinę przepaścista, ale prawie pozioma półeczka doskonale się do tego nadaje. Po chwili wślizguję się do swego psiworka i patrząc zauroczony na rozgwieżdżone niebo, powoli zasypiam…
Budzę się pół godziny przed planowanym czasem. Chwilę jeszcze się wyleguję, ale ponieważ moja półka znajduje się po zachodniej stronie, nie widzę czy przygotowania do porannego pokazu już się zaczynają. Wyłażę więc z ciepełka, ubieram wszystko co ze sobą tu wytaszczyłem i ruszam do góry na spotkanie Absolutu. Po drodze dobudzam pozostałą czwórkę i grańką którą znam już niemal na pamięć, docieram do drugiego wierzchołka. Świt już trwa. Na niebie, podobnie jak rok temu, nie ma śladu chmur, Łomnica z Durnym znów włażą mi swymi cielskami w paradę zasłaniając moment samego wzejścia słońca, ale mimo to jest to chwila z gatunku Dotknięcia Skrzydeł Anioła. Każdy, kto choć raz przeżył coś podobnego, doskonale wie że są takie momenty w których słowa nijak mają się do rzeczywistości.
Focimy, focimy, focimy. Chłoniemy doskonałość. Niestety, wszystko co dobre, kiedyś się kończy. A ponieważ chmur wciąż brak, krwista czerwień dość szybko blednie przechodząc stopniowo w normalną żółć, a ognista purpura nieba w zwykły stalowy błękit. Wracamy na ziemię. Z pewnym żalem opuszczam swój punkt dowodzenia, zwijam sprzęt fotograficzny i zaczynam zbierać manele. Po kilku chwilach gdy kończymy, musimy zdecydować co robimy dziś dalej. Ustalając pierwotne plany braliśmy pod uwagę powrót przez Lodowy Szczyt z zejściem koniem. Ale Bibi zmęczony podejściem dnia poprzedniego rezygnuje z dodatkowych atrakcji i woli schodzić drogą wejściową. Artur decyduje się mu towarzyszyć. Zostajemy w trójkę.
Rzucam nieśmiałą propozycję Lodowego obejściem, ale Ivonę to nie satysfakcjonuje – ona chce iść ściśle granią. Myślę o swoim ciężkim plecaku i nie pałam zbytnio entuzjazmem do tego wariantu. Spoglądam jeszcze z nadzieją na Jesiennego Deszcza, ale niemy błysk w oku nie pozostawia mi złudzeń co do jej wyboru. Decyzja zapadła – idziemy granią. Lekko zrezygnowany wyciągam notatki i próbuję zanalizować drogę. Nie trwa to długo. Z punktu widzenia topograficznego trudno zgubić się na czymś, co ma średnio metr szerokości. Machając więc ręką na logistykę, zakładam uprząż i szpej. Tu pierwsze zaskoczenie, po opróżnieniu plecaka z tego całego żelastwa ciężar na plecach zmniejszył się niemal o połowę. Wprawdzie te kilogramy nie zniknęły bezpowrotnie, a jedynie zmieniły miejsce zamieszkania – teraz ciążą mi na biodrach i dyndają na szyi, ale to wystarcza by mój kręgosłup się uśmiechnął. Więc i ja zaczynam dostrzegać świat w odrobinę bardziej różowych barwach.
Startujemy. W pobliżu Lodowej Szczerbiny wiążemy się liną. Wcześniej czy później i tak będziemy musieli to zrobić, więc wolimy to uczynić w łatwiejszym terenie. Ruszamy dalej. Grań dość szybko zwęża się, a niesamowita ekspozycja tylko potęguje to wrażenie. Na szczęście skałą jest sucha i pomimo kilku ruchomych głazów, pewna, więc sprawnie poruszamy się do przodu. W pewnym momencie dostrzegam odbijającą w dół ścieżkę. Pewnikiem obejście którejś z kluczowych trudności grani. Dostrzegam ją jednak w dole i by do niej dotrzeć musiałbym zejść kilka metrów. Odpuszczam więc.
Wkrótce dochodzimy do pierwszego trudnego momentu. Malutkie siodełko, to pewnie Wyżnia Lodowa Szczerbina. Żeby zejść do przełączki trzeba się opuścić na rękach na wąską półeczkę i potem trawersem podejść do ściany obok. A wszystko to z widokiem dna doliny pod sobą. Zatrzymuję się. Czekam na dziewczyny. W międzyczasie z przeciwka dochodzi do szczerbiny trójka polaków. Nie pokonują jej jednak wprost, a obniżają się korzystając ze ścieżki poniżej. My nie mamy wyjścia. Decydujemy się zjeżdżać. Instalujemy taśmę i po kolei opuszczamy się na dno przełęczki. Ivona na ostatnim metrze wykonuje piękne wahadełko, na szczęście zbyt małe by mogła sobie zrobić fizyczną krzywdę. Bo psychiczną a i owszem – trochę schizy dostała, jak sama później się przyzna.
Po chwilowym odpoczynku wspinamy się dalej. Przed nami najtrudniejsze miejsca. Pionowy, niemal siedmiometrowy uskok. Zgodnie z opisem odbijam nieznacznie w lewo i docieram do prawie pionowej ściany. Zastanawiam się czy to na pewno lepszy wariant od stromizny obok, ale skoro tak pisze. Z prawej widać stromą i wąską rysę, ale ja uderzam wprost ścianką. Pewne stopnie kończą się po kilku metrach, chwyty chwile później. Nie mając wyjścia, trawersuję do rysy i kończę ścianę zgodnie z opisem. Nieźle. Zakładam kolejny przelot i idę dalej. Nie dochodzę daleko. Kilka metrów dalej zatrzymuje mnie kolejna atrakcja. Następny uskok. I to taki z lekko przewieszoną ścianką. Czekam więc na dziewczyny, w międzyczasie spoglądając z lekką obawą na to zejście i dochodząc do wniosku że bez kolejnego zjazdu tu się nie obejdzie. Nie wiem wprawdzie na czym zjedziemy, bo na żadnej z widocznych skał nie ma jak założyć bezpiecznie taśmy, ale tym będę się martwił jak dojdą do mnie dziewczyny.
Wtem nad uskokiem pokazuje się sylwetka mężczyzny. Nie zdążam się nawet zastanowić jak zamierza przejść ten trudny odcinek, a on znika za załomem by po krótkiej chwili pojawić się już na dole. Notuję w pamięci że podejście pod uskok jest tamtędy. Mija kilka kolejnych sekund a on już przechodzi do miejsca w którym stoję. Szybkość i sposób w jaki to robi, wzbudza mój niekłamany podziw. Patrzę urzeczony jak sprawnie i pewnie pokonuje wszystkie te miejsca w których ja lazłem jak paralityk, a gwoździem do trumny okazuje się owa wymęczona przeze mnie przed chwilą ściana z rysą. Mężczyzna schodzi nią sprawniej niż ja potrafiłbym poruszać się po asfalcie. Po chwili jego postać znika nam z oczu.
Ale pozostaje motywacja. Skoro on zrobił to w taki sposób, to ja nie powinienem się tutaj pieprzyć z tym zejściem. Chowam strach do kieszeni i zakładam taśmę na zjazd. Nie zamierzam jednakże z niej skorzystać, zostawiam ją dla dziewczyn. Czego jak czego, ale jednego nie mogę im zarzucić – silnych rąk. Zdając sobie sprawę z tego że nie będą potrafiły zawisnąć na rękach by zejść w dół o własnych siłach, robię im stanowisko zjazdowe. Ale sam schodzę. Wisząc na rękach wyczuwam wąską szczelinę w ścianie. Niezbyt głęboką, ale wystarczającą by wsunąć tam buta, a nawet pewnie stanąć. Szybki trawersik, większy krok nad nicością i już jestem po drugiej stronie. Przede mną następne ciasteczko.
Znów kilka metrów bardzo stromej ściany, z wmontowanym w swojej dolnej części żelastwem – klamrą i sztylem. W sam raz do założenia pewnego przelotu. Nie czekam na resztę, miejsce jest mało relaksacyjne, uderzam do góry. Raz czy dwa zadaję sobie pytanie z gatunku co ja tutaj robię, ale to tylko przelotne marudzenia. Po chwili jestem na górze. Obracam wzrok wzdłuż grani i widzę Iwonę i Anię jak stoją tuż nad zerwą z lekką dezaprobatą w minach. Zdają się zadawać pytanie „i co dalej?”. Nie muszę odpowiadać, one wiedzą. Tak jak myślałem, nie zamierzają sprawdzać siły swoich rąk. To znaczy Jesiennydeszcz próbuje, ale po drugiej próbie po której omal nie została na zawsze w pozycji małego dziecka wziętego nagle na ręce i machającego nogami w powietrzu, odpuściła definitywnie.
Decydują się zjeżdżać. W związku z tym mają jednak dwa problemy. Pierwszy dotyczy mnie również – muszę się rozwiązać i zostawić im linę, ale drugi to już tylko ich zmartwienie – jak założyć pewną taśmę w tamtym miejscu i jak na niej zjechać. Pierwszy problem rozwiązuje szybko – wycofuje się na malutką bezpieczną platformę i odwiązuje z liny. Na rozwiązanie drugiego dziewczyny tracą mnóstwo czasu i drugą taśmę. Ale koniec końców udaje im się ostatecznie zjechać w jednym kawałku i chyba z jednym czy dwoma siniakami na nogach. Plus oczywiście podniesionym pulsem.
Ścianę pokonują bez problemów. Założone przeze mnie przeloty ułatwiają Ani prowadzenie. W dłuższej chwili dochodzą do mnie. Robimy odpoczynek, ale wiedząc że największe trudności mamy już za sobą, ruszamy po chwili dalej. Grań cały czas jest bardzo powietrzna, ale przepiękna widokowo. Pomału zaczyna się jednak wypłaszczać. Wreszcie w oddali dostrzegamy charakterystyczny trójnóg. Chwilę później dochodzimy do szczytu Lodowego. Tam spotykamy kolejną dwójkę polaków. Chwila rozmowy upewnia nas że idą odwrotną drogą do naszej. Przestrzegamy ich przed trudnościami (jak się później okaże, zupełnie niepotrzebnie, bo ich możliwości znacznie odbiegają od naszych) i żartujemy że po drodze czekają na nich suweniry w postaci trzech nowiutkich taśm.
Po szczytowym posiłku ruszamy w dół – w kierunku lodowego konia. Odcinek grani prowadzący do niego nie jest trudny, ale jesteśmy zmęczeni więc musimy uważać. Tym bardziej że miejscami ekspozycja nie jest dużo mniejsza niż ta z przed szczytu. Docieramy do sławnego konia. Jesienny przechodzi go bez najmniejszego nawet problemu, ale Ivona woli się związać. Ja nie bardzo przepadam za tego typu atrakcjami, więc nie neguję pomysłu. Ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu dostrzegam w sobie pierwsze na tym wyjeździe ziarenka strachu. Po prostu mam lekkiego stracha na koniu! A przecież nie pokonuję go po raz pierwszy. Dziwne, ale dziwna jest cała natura ludzka. Więc zmuszam się do spokoju. Potem ma być już tylko łatwo.
Miało być i było, chociaż zejście z Lodowego Ramienia piarżystą ścieżką, lawirowanie pomiędzy głazami Doliny Pięciu Stawów Spiskich, czy w końcu monotonne dreptanie z Terego na Hrebieniok i potem asfaltem w dół, do najprzyjemniejszych nie należało. Ale niestety, skoro się samemu tak wysoko wylazło, to i samemu trzeba stamtąd zleźć…