Pierwsza wyprawa po Tatrach, miesiąc przerwy, nie wiadomo jak z kondycją... Wybór pada na Cairngormsy, bo tylko tam ma być w miarę znośna pogoda. Zginęła nam mapa, więc zabieramy tylko książkę w której opisana jest nasza trasa, i wio.
Faktycznie jest ładnie, ale pizga jak w kieleckiem (na tych subartktycznych, bezdrzewnych płaskowyżach to norma) i momentalnie przewiewa mi nos i uszy. Na katar nic nie poradzę, ale pluję sobie w brodę że nie wzięłam czapki. Chłopaki też nic nie mają. Nagle Mazio przypomina sobie o apteczce, a konkretnie o znajdującej się w niej chuście opatrunkowej. Chusta jest jak znalazł!

Co prawda Mazio i Marcin śmieją się ze mnie, że wyglądam jak przedwojenna niemiecka gosposia i że powinnam mieć dwa mopy w charakterze kijków, ale mam to gdzieś, bo uszy mnie już nie bolą.
Maszerujemy płaskowyżem, potem wąwozem, wreszcie doliną. Pogoda się pieprzy więc strasznie marudzę. W dodatku coś podejrzanie długo idziemy, a mi trochę spadła kondycja. Ogólnie, jest do dupy
Za bardzo mi zasmakowały domowe weekendy, a w dodatku ta cholerna dolina ciągnie się jak nie przymierzając Biała Woda.
Wreszcie, po wiekach wypełnionych wpadaniem w błoto, moim utyskiwaniem, walką z wiatrem i deszczem dochodzimy pod punkt docelowy, czyli pierwszy z planowanych munrosów, Angel's Peak. Opatrzność najwyraźniej lituje się nade mną, bo aura się polepsza.
Grań na Anioła miała być scramblingowa, a jest zwykłą kupą kamcorów, dopiero pod koniec trzeba wyjąć rączki z kieszeni. Maszerujemy dzielnie, ja i mój czepek, świadomi, że bardziej męczących podejść już nie będzie.
Po wyjściu na płaskowyż dopiero widać, jak bardzo jesteśmy w środku niczego. Do najbliższych miejscowości - Aviemore i Braemar - jest ładnych kilka (kilka czyli tak bardziej 6 niż powiedzmy 2) godzin marszu. Przed nami też dobry kawał, ale co zrobić, trzeba cisnąć, żeby nas tu nie zaskoczyła noc.
Płaskowyże podcięte urwiskami to bardzo często spotykana formacja w Szkocji, ale w Cairngormsach osiąga swoje formy ekstermalne.
Kontrast samego plateau:
I jego kotłów:
Zapieprzamy jak nienormalni, drugiego munrosa, Braeriacha, dosłownie przebiegamy chcąc za wszelką cenę przejść początkowy wąwóz przed zmrokiem. Udaje się, ale do samochodu dochodzę już na rezerwie. W samochodzie zerkam do naszej książki. No ładnie, zrobiliśmy 29 km

Jak ja mogłam wcześniej przeoczyć ten detal? Nic dziwnego, że padam. Wypijam piwo i urywa mi się film. Mazio budzi mnie przed domem, półprzytomna wbijam się do łóżka, zero prysznica, dobrze że chociaż ostatkiem świadomości zrzucam buty
Sezon jesienno - zimowy uważam za otwarty
