W ostatni weekend wybrałem się wraz z Żoną do Zakopanego. Towarzyszyła temu dość smutna myśl, że to ostatni tak weekend na czas minimum roku, ale prawdopodobnie dłużej. Przyczyna jest jak najbardziej radosna, w lutym na świecie pojawi się nowy obywatel

. No ale wobec tego doniosłego faktu góry muszą iść w odstawkę, a i potem organizacja wyjazdu z małym brzdącem na głowie będzie dość kłopotliwa o ile będziemy chcieli zdobyć wyższy punkt niż Kalatówki.
Przyjechaliśmy w piątek wieczorem, po 9-godzinnej jeździe z Warszawy. 2 godziny wyjazdu ze stolicy... godzina przejazdu przez Częstochowę... jakaś tragedia. No ale pogoda zapowiadała się pięknie, w Zakopanem było wyjątkowo rozgwieżdżone niebo.
W sobotę bladym świtem wsiedliśmy w samochód i udaliśmy się przez Jurgów, Podspady, Smokowce do Szczyrbskiego Jeziora. Pogoda idealna - zero chmur, błękitne niebo, chłodno. Typowa piękna tatrzańska jesień. Obawialiśmy się jak mojej Żonie będzie się szło, w końcu 5 miesiąc ciąży zaczyna być już odczuwalnym obciążeniem. Ruszyliśmy nieśpiesznym tempem w głąb doliny Młynickiej. Dolina ładna, podobna do innych południowych tatrzańskich dolin. Co ciekawe, szło dużo ludzi, jak na Tatry Słowackie oczywiście. Wodospad Skok okazał się ładny, ale wg mnie nieco przereklamowany. Może dlatego, że płynęła nim niewielka ilość wody. Podejście na próg wodospadu ubezpieczone łańcuchem, a powyżej kolejne piętro doliny, niemalże płaskie. Wspaniały widok w stronę południową, bo kotlinę Popradu zajmowało morze chmur, z którego wystawały szczyty Tatr Niskich, głównie rozległy masyw Kralovej Holi. Potem kolejny, niższy nieco próg i kolejny, prawie płaski taras doliny. I tam mała niespodzianka. Przyłączył się do nas ratowniczy pies HZS. Szedł w takiej kamizelce ze znakiem czerwonego krzyża i w kagańcu, ale ewidentnie szedł sam, po prostu na patrol w dolinie

Był poza tym bardzo przyjacielski i dawał się bez problemów głaskać. Potem kolejny próg doliny i wspaniały, dziki Capi Staw. Jeziorko jest całkiem spore, podobne do Zielonego Gąsienicowego, ale w zupełnie innym otoczeniu, które jest znacznie bardziej jałowe. Dalej zaczęło się już ostrzejsze podejście w stronę Bystrej Ławki. Pod przełęczą ścieżka się jednak rozdzielała, niektórzy szli w lewo na przełęcz, a niektórzy już pozaszlakowo w prawo na niezbyt odległy Bystry Przechód i górujący nad nim Furkot. Oczywiście wybraliśmy wariant pozaszlakowy

Na szczycie byłą sporo ludzi, w tym kurs polskich przewodników tatrzańskich. Jak widać takie małe "zboczenie" na fajny punkt widokowy jest w pełni akceptowane. A widok z Furkotu jest powalający, z tatrzańskich szczytów nie widać właściwie jedynie Świnicy, bo zasłania ją pobliski Hruby Wierch. Granią na Hruby już nie poszliśmy, Żona czuła się jednak dość mocno zmęczona, w końcu wlazła na 2405 m w połowie ciąży, a na Hruby grań nie jest już taka banalna jak wejście na Furkot. Posiedzieliśmy na szczycie dobre pół godziny, zeszliśmy jakimiś śladami starej ścieżki do szlaku schodzącego z Bystrej Ławki do Doliny Furkotnej. Tu nieźle dały mi w kość moje nowe, nierozchodzone jeszcze dobrze buty. W końcu jednak znaleźliśmy się na szlaku, na samą znakowaną i ołańcuchowaną szczerbinę Bystrej Ławki już nie weszliśmy. Ruszyliśmy Furkotną w dół. Dolina dzika, pełna świstaków, ale jeszcze bardziej jałowa niż Młynicka. Właściwie wyższe piętra to jedno wielkie rumowisko skalne. Droga dłużyła się i to mocno, ale w końcu znaleźliśmy się w pasmie kosówki, minęliśmy odboczkę szlaku na Skrajne Solisko i dalej zeszliśmy aż do Magistrali. No i potem już praktycznie po płaskim do Szczyrbskiego Jeziora, pełnego ludzi. Na miejscu obiad za 4 ojro, na który składał się tak wielki vyprazany syr, że ledwo dałem go radę wciągnąć
W niedzielę rano pogoda była równie piękna, okazało się jednak że wczorajsza wycieczka dała się w kość mojej Żonie. Mieliśmy iść na Siwy Wierch, ale stwierdziła, że może i tam nie da rady wejść. Stanęło więc na tym że mam iść w góry sam. Wobec tego zrezygnowałem z jechania na Słowację i pojechałem tylko do Chochołowskiej. Cel jednak był znacznie ambitniejszy, a wycieczka znacznie dłuższa. Postanowiłem wykorzystać tak wspaniałą pogodę i zdobyć górę, która opierała się naszym atakom od 3 lat - Raczkową Czubę. Zawsze coś stanęło na przeszkodzie aby wejść na szczyt - pogoda, zmęczenie, straż graniczna

Ruszyłem o 8 rano prawie pustą i przeraźliwie zimną doliną, po godzinie byłem na polanie Trzydniówce. Wiedziałem co mnie czeka dalej - jedno z najgorszych podejść w polskich Tatrach, czyli Krowi Żleb. Obtarte wczoraj w nowych butach stopy bolały teraz znacznie bardziej, a strome wejście powodowało że moje serce ciężko musiało się napracować. No poza tym nie szedłem z Żoną, która wczoraj szła powolutku, niepewna swojej wydolności w ciąży. Mogłem więc zasuwać znacznie szybciej. Po półtorej godzinie (zamiast tabliczkowych 2) zameldowałem się na Trzydniowiańskim Wierchu, odpocząłem 5 minut i ruszyłem dalej, ku Kończystemu. To podejście, w połączeniu z prawie brakiem odpoczynków wcześniej dało mi jednak w kość na tyle, że na Kończystym musiałem odpocząć parę minut dłużej i coś konkretniejszego zjeść. Dalej miało być już niby lekko, różnica wysokości niewielka, ale do szczytu Raczkowej Czuby pozostał jeszcze spory kawał. I wcale nie było lekko. Na szczycie Jarząbczego znów musiałem sobie zafundować 5 minut odpoczynku. Większość napotkanych ludzi szła dalej Liptowską Granią, ja przekroczyłem granicę. Masyw Raczkowej i Otargańców jest zbudowany z granitów, jest to ciekawa odmiana od łupków budujących większość Tatr Zachodnich. Wejście na szczyt ścieżką niknącą nieraz w zwałach olbrzymich granitowych głazów. No ale wreszcie stanąłem na drugim co do wysokości szczycie Tatr Zachodnich. Do kolekcji tych najwyższych brakuje mi jeszcze tylko Banówki. Widok wspaniały, lepszy wg mnie niż ze Starego Robota i Bystrej jeśli chodzi o kierunek zachodni i zbliżony, niewiele ustępujący Bystrej jeśli chodzi o kierunek wschodni. Czyli wychodzi na to że Jakubina jest najlepszym punktem widokowym w okolicy

Posiedziałem dobre pół godziny na szczycie, chłonąłem widoki nie tylko na Tatry, ale też na Tatry Niskie, Chocza, Wielką Fatrę, Babią, Pilsko, Beskid Śląski i Żywiecki. Widoczność na 60-80 km, wprost wspaniała przejrzystość. Zadzwoniłem do Żony, okazała się jednak dzielna, poszła na Gubałówkę, oczywiście piechotą, porobiła trochę fajnych zdjęć. Teraz muszę się martwić o dwie osoby a nie o jedną, więc użyłem telefonu w górach, choć zazwyczaj tego nie robię

Powrót w dół tą samą trasą, dłużył mi się strasznie, słońce zdążyło mnie już ostro przypiec, twarz i uczy paliły, stopy bolały tak że myślałem że zwariuję, ale najgorsze były te stopnie w zejściu z Trzydniowiańskiego. Zgroza!

Ale w Chochołowskiej sobie odbiłem, wypożyczyłem rower i w 15 minut byłem na dole

te rowery to rewelacyjny pomysł i wprost dzika przyjemność po takiej długiej wycieczce.
Ogólnie wyjazd wspaniały pod względem pogody i widoków, udany szczególnie pierwszy dzień, okazało się że ciąża jakoś źle nie wpłynęła na możliwość wejścia gdzieś wysoko, trzeba było tylko stosować rozsądne tempo. Drugi dzień troszkę mniej udany dlatego że szedłem sam, no ale zdobyta Raczkowa Czuba. Wreszcie!
No i następne wyjazdy nie za szybko, to najgorsze... ale jak na pożegnanie z górami na jakiś czas to to było udane
Zdjęcia będą jutro