Na specjalne życzenie Gustawa.
Dzień 1.
Okęcie, 25 września – pasażerów odlatujących do Budapesztu o godzinie 19.40 prosimy do odprawy – słyszę z głośników, chwytam za rączkę dość sporej walizki na kółkach i udaję się do okienka w tłumie 47 uczestników wycieczki objazdowej po Jordanii i Syrii zorganizowanej przez jedno z „niszowych” biur podróży. Mam swoje lata i już nie nadaję się do indywidualnie zorganizowanych wypraw po egzotycznych krajach. Moi współtowarzysze to na ogół ludzie starsi, z rozmów już wiem, że po świecie bywali, niektórzy z nich się już znają z podobnych eskapad. W kolejce do okienka widzę jednak dość sporo młodych młodych z plecakami.
W Budapeszcie jesteśmy po 50 minutach i teraz trzeba czekać przeszło 2 godziny na samolot Malevu do Ammanu. Wykorzystuje ten czas na zjedzenie czegoś z wieprzowiny (o której trzeba na 2 tygodnie zapomnieć), wypicie dobrego węgierskiego piwa (z którym tam ponoć są też kłopoty) a potem odwiedzenie Duty Free… ponoć w tropikach niezbędne są środki odkażające, których tam ponoć również nie ma… coś tam kupuję, przezorny zawsze ubezpieczony…
Myślałem, że sobie pośpię w samolocie, ale gdzie tam, dopadł mnie szczyt „choroby podróży”, która mnie zresztą trapi już od kilku tygodni… Dlaczego? Bliski Wschód frapował mnie zawsze, ale przez większość mego życia był on dla mnie tak dostępny jak pierścienie Saturna. A jednak tam lecę i to wcale nie za gigantyczne pieniądze.
O trzeciej dwadzieścia czasu miejscowego (w Warszawie jest 2:20) nasz Boeing siada na lotnisku im. Królowej Aliji w Ammanie. Odbiór bagażu przebiega dość sprawnie, gorzej z odprawą paszportową, która jest taka trochę jakby „socjalistyczna”, ale nie narzekajmy, bo po niedługim czasie już siedzimy w autokarze miejscowego partnera naszego biura podróży. Do miasta niedaleko, za oknem chyba pustynia, potem Amman… Dość dziwne wysokie i wąskie domy, wreszcie hotel. Otacza nas szaja chłopców hotelowych, którzy za nas zajmą się naszymi bagażami. Hotel jest klasy turystycznej, ledwie trzy gwiazdki, ale mogę się poczuć jak „biały sahib”, co mnie, nawykłego do „socjalistycznej” prostoty nieco deprymuje. …
Walę się do łóżka i natychmiast zasypiam by po kilkunastu minutach poderwać się na jakieś straszliwe dźwięki za łóżka. Nie, nie – to nie trąby jerychońskie wzywają mnie na Sąd Ostateczny lecz japońskie zapewne urządzenia nagłaśniające przekazują z wieży pobliskiego meczetu śpiewy Muezina wzywającego wiernych do modlitwy. No dobrze, Allach jest wielki, ale dlaczego za piętnaście piąta??? I co gorsza tak już będzie przez wszystkie dni następne!!! „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało” mówię do siebie, przewracając się na drugi bok aby nie widzieć ostrego ammańskiego słońca, które już włazi przez szczeliny przy roletach. Ponoć jutro a raczej dzisiaj ma być + 35 C – piekło i szatani, jak to wytrzymać? Wiem, wiem – sam tego chciałem…
O godzinie 9-ej dzwoni telefon, to recepcjonista informuje mnie, że od 9:15 będzie gotowe śniadanie, po chwili rozwrzaskuje się moja komórka. Szybkie ablucje i do windy – wiem, że szynki nie będzie ale coś porządnego można zrobić i z barana lub wołu… Niestety – topione serki, jakieś serowe mazidła, pomidory i ogórki oraz jajka na miękko czyli ledwo ciepłe i na twardo. W dodatku nie ma chleba, którego rolę pełni tu gruby naleśnik czyli pita… wiem,wiem – sam tego chciałem. Za to kawy, herbaty oraz soków do upojenia. I to mi ma starczyć do 18:30!!!
O 10:30 w autokar, wylosowałem miejsce nr 39 czyli trzeci rząd od tyłu, chyba dobrze bo przynajmniej nie będę z bliska widział tego co przed autokarem a byłoby co popatrzeć… i zdenerwować bo szeroką arterią mknie mrowie pojazdów marek i roczników znacznie lepszych niż w Polsce. Koni, wielbłądów i osłów jakoś nie widać…
O Ammanie napiszę w kolejnym odcinku, zresztą po kilkunastu minutach mkniemy już niezłą drogą przez pustynię i jedyne co może niepokoić to to, że co chwilę widzę tabliczkę, że coraz bliżej do przejścia granicznego do Iraku.
Przeszło dwie trzecie powierzchni Jordanii to pustynia ale zupełnie nie taka jak z wyobrażeń przeciętnego Polaka, czyli ruchome wydmy złotego piasku etc. Jordański piasek pustyni to coś w rodzaju tzw. „chudego betonu”, twardzizna, sporo kamieni na powierzchni, od czasu do czasu jakieś mizerne, umęczone słońcem krzaczyska, mini trawki a przy samej drodze mnóstwo śmieci. Od czasów angielskiego superszpiega, kapitana Lawrence, sporo się tu zmieniło – bezkres horyzontu „psują” linie wysokiego napięcia, diabli wiedzą komu potrzebne jakieś nędzne płoty z drutu kolczastego, jakieś bliżej nieznanego pochodzenia murowanego budki przy drodze – oczekujący romantyzmu pustyni muszą się czuć zawiedzeni.
Jednak nie, po chwili widzę w odległości jakieś 100 metrów od drogi płaski i niski beduiński namiot z koziej wełny i stado owiec pasące się na pustyni ale za bardzo nie wiem czym. Wielbłądów ani koni nie ma, za to obok namiotu stoi całkiem niezły jeep – signum temporis.
Taki jest widok na teraz, na koniec lata – w listopadzie zaczyna tu podać i leje ponoć do końca lutego a potem pustynia w ciągu kilku dni się zalezienia i wtedy już owce mają żarcia pod dostatkiem ale to szczęście trwa zaledwie dwa miesiące. Kilka obrazków z pustyni:
Naszym celem na dzisiaj są trzy pustynne zamki w okolicach Ammanu. Pierwszy z nich to Kasr al. Charama zbudowany za czasów panowania dynastii kalifów umajjadzkich (651 – 750). Umownie zwany zamkiem lecz była to raczej rezydencja lub karawanseraj (zajazd), choć pozornie wygląda na budowlę obronną.
Drugi to słynny Kasr Amra. To zespół łaźni zbudowanych w 715 r. przez kalifa Ab Walida I. Ze względu na doskonale zachowane freski pokrywające ich wnętrza zabytek został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego Kulturalnego Przyrodniczego UNESCO. Co ciekawe – tematyka fresków łamie zakaz islamu zabraniający przedstawiania ludzi i zwierząt a w dodatku niektóre z nich są mocno frywolne.
Nieopodal budowli jest beduiński kram z starociami i nie tylko. Jeden z towarów wzbudził moją szczególną uwagę:
Jedziemy teraz do oazy Al. Arak, na której skraju leży zamek Kasr al. Azrak. Wzniesiony w 1237 roku na miejscu starszych zabudowań, jeszcze rzymskich z III wieku n.e. W zamku tym (okienko na zdjęciu) mieściła się w 1917 roku kwatera słynnego Lawrence z Arabii ( T.E. Lawrence 1888 – 1935, oficer służb specjalnych króla Anglii wspierający antytureckie powstanie, na którego czele stał szarif Mekki, Husajn, pradziad obecnego władcy Jordanii)
Wstęp do wszystkich trzech zamków kosztuje 1 denar jordański (w przybliżeniu 1 euro), fotografowanie za darmo.
Dodam jeszcze, że w oazie jest dobra restauracja, obiad kosztuje ok. 4 denary i co najważniejsze można tu dostać „prawdziwe” piwo, miejscowej produkcji, bardzo dobre, nazywa się Philadelphia (rzymska nazwa Ammanu), koszt jednej puszki 3 denary. Wypijam do obiadu i zabieram też coś na wieczór. Browarek w oazie – duża sprawa!!!
Wszystkich, których to zainteresowało zapraszam do obejrzenia mojego albumu na Picasie:
http://picasaweb.google.pl/japko175/Jor ... achAmmanu#