W pierwszych słowach mej relacji oznajmię tylko, iż na jordance mało się nie pos... - znaczy, kobiety tego oczywiście nie robią, ale ten tego, wiadomo o co chodzi.
Poniżej najtrudniejszy szlak turystyczny w Tatrach widziany oczyma górskiego szaraka.
... dzień dla mnie i Mazia zaczyna się nieco hardkorowo: najpierw zbiegamy z Terinki do Zamkovskiego, żeby zostawić tam ciężkie plecaki, potem wracamy na gorę z resztą ekipy (w kolejności alfabetycznej Golan, GoAway, Kiler, Rohu, Stan). Po uzupełnieniu kalorii zaczynamy wycieczkę właściwą, z początku - każdy podług swych możliwości - zapieprzając, żeby jak najszybciej zniknąć z pola widzenia. W zaciszniejszym miejscu chwila na uszpejenie, swoją uprząż już za pierwszy razem udaje mi się założyć prawidłowo, w którym to niecodziennym wydarzeniu chcę widzieć dobry znak. Chłopaki mają ubaw z naszych "rowerowych" kasków. Pff. Mi tam się moje kfiotki na zielonym podobają. Przygotowani, scramblingujemy do góry.
Dość szybko pojawiają się pierwsze miejsca lufiaste, ale na razie idzie sprawnie. W polu widzenia pojawia się szczyt Łomnicy - kurcze, ale to daleko. Znaczy w linii prostej moment, ale tu raczej takie nam nie grożą .
Kiler jako jedyny popieprza z kijkami, a w ogóle to ma taki luz jakby dawał po Równi Krupowej. Znaczy luz ma nie on jeden, generalnie wszyscy oprócz mnie. Chociaż u Kilera to jakoś najbardziej uderza, jakby ten człowiek nie miał jakiegoś, bo ja wiem, zmysłu ekspozycji. Mogę mu oddać połowę swojego jakby co.
Dochodzimy do pierwszego miejsca wymagającego pewnego namysłu. Panowie napierają, a mnie się nie podoba. Nie podoba mi się na lewo - chociaż teraz stwierdzam, ze tam nie było tak źle i trzeba było tamtędy - więc idę na prawo. Na prawo też mogłoby być lepiej. Golan rzuca mi sznurek; mam wejść wariantem, którym śmignął przed chwilą Mazio. Ale mi się nie podoba coraz bardziej. Są chwyty, tam ponad moją głową, ale nie ma stopni. Pójściem tylko na tarcie i Danem Osmanem mi to podśmiarduje, niby parę metrów ale ni wuja, nie dam rady. Oznajmiam, że strajkuję.
- Właź głupia babo! - Golan, kierownik wycieczki, stosuje strategie motywacyjne - nie pier.dol, tylko wbijaj!
Mazio próbuje wyjaśniać, jako lepiej zaznajomiony z vespową instrukcją obsługi, że u mnie tak to nie działa.
- Jak nie działa, jak się na nią odpowiednio długo powydzieram, na każdego podziała - nie ustaje w motywowaniu nasz prowadzący, kontynuując. Ja, z pełnym przekonaniem i w słowach, które damie raczej nie przystoją, odmawiam. Mazia trafia w końcu szlag, wypina się z asekuracji, schodzi parę kroków i - literalnie - wciąga mnie za rękę. Pionowo do góry, jak tę owcę za rogi pod Tarmachanem.
Ruszamy dalej. Golan jest wkur.wiony na Mazia, że uległ i naraził nas oboje na niebezpieczeństwo. Mazio jest wkur.wiony na mnie, że się zcieciowałam. Ja jestem tak rozdygotana (Kiler dodatkowo mnie uświadamia, że to to pikuś był, dopiero za przełęczą to ho,ho - Livingston niniejszym pozdrawia Kilera) że następny odcinek ma druga połowa musi mnie praktycznie prowadzić za rękę. Co mi już lata, i tak mam [-10] do charyzmy to mogę się rozdygotać, nie?
Po niedługim czasie wchodzimy w łatwiejszy teren (ale nie ciesz się kochana za bardzo, takie miody mają być tylko do przełęczy). Jest krucho jak skurczysyn ale poza tym bez trudności. Powoli wracam do - powiedzmy - równowagi.
Wreszcie osiągamy grań. Oj. Trochę mi słabo.
Jaka lufa, przecież tu nie ma lufy, uspokaja Golan. Hm. Patrzę na prawo. Patrzę na lewo. Jeszcze raz na prawo. To, że mam szerszą definicję lufy niż KEGi, to wiedziałam, ale że aż takie rozbieżności, niekoniecznie. No nic, staram się nie kontemplować za bardzo widoków w dół i napieram. Nagle - o nie. O nie. Wiedziałam.
- I ja mam tak przez tę turniczkę, tak o, na przełaj? - pytam słabo.
- Dajesz, są stopnie i chwyty jak po drabinie, łatwo jest.
- Ale ten... Lufa...
- Gdzie tu lufa?
Aha. Zapomniałam.
Przez turniczkę przechodzę sposobem na kanapkę: jeden stoi na górze, gotowy podać rękę, drugi na dole, gotowy podsadzić, a ja jako ten wypełniacz. Faktycznie trudno nie jest, ale że moja psychika przypomina w tym momencie ścięte białko, wpełzam na górę z użyciem co najmniej sześciu punktów podparcia, w tym ręki Golana (dzięki, szefie, że zrezygnowaliście na ten moment ze swych strategii motywacyjnych). Uff. Żyję.
Do szczytu jeszcze daleko, ale już wkur.wiają mnie ci ludzie za barierkami, wkur.wia mnie że się gapią. Mam ochotę wrzasnąć, żeby zajęli się swoim browarem. Krępują mnie
Zdjęcie - ikona naszego pobytu w Tatrach 2009. Tytuł: "A co ja tu motyla noga robię???" względnie "Miazga":
Potem jest grań, sporo grani i w końcu to jedyne miejsce dwójkowe, gdzie pany zakładają poręczówkę. Dostaję taśmę, która będzie robić za lonżę. Kiedy wiem, że jestem przypięta, wcale nie jest tak trudno.
Chociaż może to nie tylko zabezpieczenie, ale raczej świadomość, że jak zabrnęłam już tak daleko, to jakoś to będzie...
Potem są łańcuchy. Można się w nie wpinać, oł jeee. Mam tylko kłopot z zacinającym się karabinkiem, ale Kiler za każdym razem cierpliwie pomaga. Musi, bo w momentach przepinania, jako że mam tylko jedną taśmę, jestem niezabezpieczona i trzymam się mocno jedną ręką, a druga na oporny karabinek nie wystarczy. Raz po prawdzie odważam się oderwać obie ręce, zapierając się za to głową, co budzi uciechę niektórych.
No i wreszcie słynny komin Franza. Słyszę jak z tylu Kiler z Rohem narzekają, że tyle żelaza, choinka normalnie. Kurde, mnie tam jakoś wcale smutno nie jest. Wręcz rzekłabym, że czuję cień sugestii optymizmu.
Świadomość że to końcówka i że już raczej przeżyję jest tak przyjemna, że ogarniam się na tyle iż odzyskuję zwykły babski odruch, czyli pozowanie kiedy widzę aparat. Poniżej klasyczny okaz vespowego dziubka nr 5. Mazio od razu rozpoznał symptomy powrotu do równowagi.
W końcówce komina napotykamy nietypowe ubezpieczenie: platformy.
A zaraz potem, barierka - nie gapcie się tak, gdybyście wiedzieli...
Po chwili szczyt i browary (to pany) i nestea (to ja). Nie że nagły atak abstynencji (hyhy), ale chęć w pełni przytomnego zmagania się z niebezpieczeństwami schodzenia. Które zresztą nie okazało się takie straszne, ale straszliwie napier.dalały mnie kolana i wlokłam się jak za pogrzebem, już bez ciśnienia, Łomnica wszak pozwoliła na siebie wejść.
Dzień ukoronowało spożywanie w ramach wieczoru kawalerskiego (pytałam Świni, czy na okoliczność mam sobie wypchać krok skarpetą czy cuś, ale obyło się bez). I po raz kolejny potwierdziło się, że z górami jest jak z bólem porodowym - bo jakkolwiek opisałam tu praktycznie samą traumę, to ogólne wrażenie po wycieczce mam takie, że była zajebista.
Dzięki chłopaki, zafundowaliście nam super trasę, super dzień.
... i mi kilka siwych włosów
