Draupromenade. Siedzę i grzeję pyszczek do słoneczka. Sycę wzrok pięknem otaczającego mnie widoku. Na pierwszym planie wolno płynąca o zielonkawym zabarwieniu rzeka, dalej ograniczający ją kamienny mur a ponad nim miasto. Domy, jakaś ulica, z prawej kolejowy most. Niby zwykły codzienny miejski ruch, czyli widok jaki często można spotkać. Lecz dla mnie ma on coś z magii. Z magii i nierealności… Nie wiem czy wynika to z faktu że tuż za linią miasta na horyzoncie czają się groźnie ośnieżone alpejskie szczyty które otaczają miasto niemal dookoła, czy bardziej z kontrastu, jakim jest ten sielankowy widok w połączeniu z tym, co przeżywałem raptem dwadzieścia parę godzin wcześniej. Mimowolnie po raz kolejny wracam myślami wstecz...
dzień wcześniej...
Po raz kolejny w ostatnim czasie zerknąłem na zegarek, lecz w przeciwieństwie do poprzednich prób, tym razem podjąłem decyzję. Nie czekam do ósmej. Schodzę. Po niemal dwóch dobach czekania uświadomiłem sobie że nic w ciągu tych następnych 37 minut się raczej nie zmieni, skoro nic nie zmieniło się w ciągu ostatnich 37 godzin.
Ubrałem wszystkie przygotowanie wcześniej ciuchy i dołożyłem drew do pieca na maksa. Tak na wszelki wypadek, gdybym tu jeszcze wrócił. Podświadomie wiedziałem jednak iż to tylko daremny gest – piec pożerał pełny wkład w ciągu godziny, a po kolejnych trzydziestu minutach nie pozostawał w jego palenisku nawet okruch żaru z którego można by ponownie rozpalić ogień. Nie przewidywałem tak szybkiego powrotu tutaj. Prawdę mówiąc nie przewidywałem powrotu w ogóle do tego schronu, ale gdybym jednak musiał to zrobić, wolałem zostawić sobie możliwość takiego powrotu w komfort ciepełka.
Otworzyłem drzwi na zewnątrz i skrzywiłem się na widok tego co zobaczyłem. I tego co poczułem. Zamglony niewyraźny świat zamknięty w kakofonii przeszywającego na wskroś wiatru. Jęczący gwizd natychmiast wypełnił każdą moją komórkę nerwową. Płaty śniegu błyskawicznie otoczyły moją postać białym kokonem. Przez chwilę zastanawiałem się czy aby na pewno dobrze robię wybierając się gdziekolwiek w takich warunkach, ale determinacji i uporu mi jeszcze nie brakło, więc nie poddałem się już na wstępie. Wbrew instynktowi ruszyłem naprzód.
Dotarłem do końca budynku i usiłowałem dojrzeć co dalej. Nie było to łatwe, nawet pomimo okularów. Kierunek wiatru pokrywał się wprawdzie z kierunkiem mojego spojrzenia, ale zwrot był niestety przeciwny. Pomyślałem że w takich warunkach to przydałyby mi się gogle, ale tych niestety nie miałem. Schronisko stało tuż nad głębokim parowem, przypominającym swoim przekrojem literę U. Z prawej strony był on ograniczony ścianą grani, z lewej kończył się gdzieś na lodowcu. Nie miałem najmniejszej nawet ochoty włazić na lodowiec ani tym bardziej zostać zmieciony przez lawinę spadającą z grani, więc nie kombinowałem – uderzyłem w poprzek minidolinki, niemal dokładnie na południe. Stromym zboczem w dół wprost naprzeciw wiatru.
Lawina. Na tym pierwszym odcinku to było moim największym zmartwieniem. Nie miałem wprawdzie pojęcia jaki jest stopień zagrożenia lawinowego, ale doskonale zdawałem sobie sprawę że prawdopodobieństwo jej wywołania było wystarczająco duże, abym musiał taką ewentualność brać pod uwagę przy ustalaniu linii schodzenia. Początkowo więc starałem się schodzić kamienisto śnieżnym zboczem, potem gdy się ono skończyło, wypatrywałem nieośnieżonych skał lub większych skupisk głazów i poruszałem się zygzakiem od jednego takiego punktu do drugiego. Uparcie unikając przy tym większych pól śnieżnych. Niestety, udawało mi się to tylko do czasu...
Najbardziej stromy odcinek był już tylko śnieżnym królestwem. Przystanąłem na ostatnim kamieniu jaki znalazłem, po raz ostatni skorygowałem kierunek z kompasem, śnieg wciąż ograniczał widoczność do minimum, i zrobiłem krok do przodu w białą masę. Robiąc go, nie zastanawiałem się jak głęboki może być w tym miejscu śnieg, ale nawet gdybym o tym pomyślał, nie przyszło by mi pewnie do głowy że aż tak głęboki. Wpadłem po szyję. Wpadłem, unieruchomiło mnie i nie spodobało mi się to. Tym bardziej że przy próbie wygrzebania się z tej białej kupy, wyczułem pod stopami jakieś podejrzane szczeliny i dziury. Zdałem sobie sprawę że gdyby mi w to wpadła noga, złamanie lub podobnie uroczy uraz miałbym zagwarantowany.
Nie bez trudności obróciłem się i z mozołem wygramoliłem ponownie na skałkę. Pierwszą pojedynczą myśl zwątpienia jaka zaczęła mi kiełkować, kwestionującą sensowność dalszej drogi, wybiłem z głowy w zarodku. Bez chwili wahania uderzyłem ponownie. Tym razem dwa, może trzy metry bardziej na lewo. Jakiś szósty zmysł podpowiadał mi że tam będzie lepiej. I faktycznie. Było. Tym razem wpadłem jedynie po pas. Niby też głęboko i równie niebezpiecznie, ale dało się iść. Jeśli oczywiście mój sposób przemieszczania się w tym białym gównie można było nazwać chodem.
Już po przebyciu kilku metrów poczułem pierwsze oznaki zmęczenia. Wiatr ani na moment nie przestawał smagać z wściekłą zaciętością, cały czas bombardując mnie niesionymi przez siebie tumanami śniegu. Do tego dochodził jeszcze czynnik chłodu. Nie wiedziałem jak duży był mróz, ale nie podejrzewałem aby temperatura podniosła się zbytnio w stosunku do wczorajszego dnia, kiedy to wskazywała minus czternaście stopni. Jedyną korzyścią z tego zimna, była teoretycznie odrobinę mniejsza szansa na lawinę. Ale z drugiej strony przy takich ilościach sypkiego i suchego śniegu, przez jaki się non stop przebijałem, nie miało to chyba większego znaczenia.
Wreszcie dotarłem do dna parowu. Tu, ku mojemu lekkiemu zaskoczeniu zacząłem zapadać się dużo mniej, ale w głębi wiedziałem że to tylko chwilowe ułatwienie. Chwila odpoczynku i kolejna korekta kierunku. Jeszcze tylko szybka decyzja iż bezpieczniej będzie odbić nieco na lewo w stosunku do pierwotnych zamiarów, tak by choć trochę zmniejszyć nachylenie stoku przy podejściu, i ruszyłem dalej. Cóż, już po chwili moje poprzednie przewidywania się sprawdziły i tu śnieg znów był głębszy. Dodatkową uciążliwością był fakt, że o ile przed chwilą ewentualne moje zsuwanie się mogło pokrywać się z moim życzeniem, o tyle teraz, wszystko to co zjechałem musiałem wyłazić ponownie. I gdy nadszedł taki moment w którym na każdy pokonywany w górę metr, wracałem siedemdziesiąt centymetrów z powrotem, zdecydowanie zaprotestowałem.
Porzuciłem pierwotny pomysł dotarcia do najbliższej bezpiecznej skałki i odbiłem jeszcze bardziej w lewo. Może nowy kierunek oznaczał wejście w większą powierzchnię śniegu, może i za dużą jego głębokość, ale gwarantował też mniejsze nachylenie. Więc ułatwiałem sobie wspinaczkę. Nie zaprzątałem sobie już głowy jałowymi rozmyślaniami o lawinach. Gdybym pojechał, i tak nic nie byłbym w stanie zdziałać. Uparcie i stanowczo parłem natomiast naprzód. Krok po kroku. Byle przed siebie. Nie pamiętam dokładnie jak długo to trwało. W linii prostej było to raptem parędziesiąt metrów, a w każdym razie nie więcej niż sto. Ale ta stumetrówka wyczerpała mnie znacznie. Gdy w końcu poczułem pod stopami trochę łagodniejsze nachylenie, co równocześnie wiązało się z jakby nieco twardszym śniegiem, musiała minąć dłuższa chwila zanim zacząłem odczuwać pierwsze świadome oznaki satysfakcji. Satysfakcji z pokonania najbardziej ryzykownego odcinka.
Pokonanie jej w jednym kawałku oczywiście nie oznaczało końca moich kłopotów, ale szanse uratowania swojego dupska jakby nieznacznie wzrosły. Teraz musiałem się już tylko nie zgubić. Teoretycznie zadanie było proste, szczególnie znając swoją przybliżoną wysokość i kierunek. W rzeczywistości wyglądało to trochę mniej radośnie. Tu, po drugiej stronie parowu, wiatr wiał z dużo większą siłą, wzbudzając dużo większe zamieszanie i ogólnie zdecydowanie bardziej utrudniał mi cokolwiek. Głównie widzenie. Że o marnotrawieniu energii, wynikającej z konieczności przebijania się przez ścianę wiatru, już nie wspomnę.
Chwilę odpocząłem, próbując przy okazji rozgrzać się kubkiem gorącem herbaty, i po chwili ruszyłem dalej. Ten odcinek był bardziej płaski, mimo to wcale nie szło mi się nim dużo łatwiej. Siła uderzającej we mnie śnieżnej ściany momentami była tak ogromna, że nie byłem w stanie zrobić nawet kroku. Były to na szczęście tylko chwilowe kaprysy Natury, lecz przy każdym takim pokazie wolałem siadać w śniegu by nie upaść i odwracałem głowę w tył. I tak nic nie było do oglądania. Trwało to kilkanaście, czasem kilkadziesiąt sekund, kiedy Góra pokazywała mi swoją siłę, ale potem się uspokajała i mogłem kontynuować marsz w dół. Ten odcinek pokonywałem głównie na kompas i altimetr. Pojedyncze głazy i oblodzone skały jakie widywałem naokoło, z topograficznego punktu widzenia nie miały dla mnie żadnego znaczenia.
Gdy dotarłem do zapamiętanej w schronisku wysokości, odbiłem ostro w prawo, by zgodnie z mapą kierować się w stronę dolnego schroniska. Nowy kierunek nijak się jednak miał do logiki, bo oznaczał ponowne podchodzenie. W pierwszej chwili trochę mnie to zdegustowało, ale wiedząc że idąc zbyt na południowy wschód narażam się na ryzyko trafienia w bardzo strome zbocze, zdusiłem słowa protestu w zarodku i ruszyłem posłusznie w górę. Chwilę w górę, chwilę w dół, chwilę w górę, chwilę w dół. Ale bardziej w dół jednak, więc parłem do przodu, ostrożnie patrząc gdzie stawiam stopy. Momentami zapadałem się tylko po kolana, by po chwili wpaść po pas. Mamrocząc łatwe do domyślenia się słowa wygrzebywałem się z tej białej kupy, szukając płytszych odcinków. Różnie mi to wychodziło.
Jedyne co mnie pocieszało to fakt, że im niżej schodziłem, tym lepsza zaczynała robić się widoczność. Wynikało to głównie z mniejszej siły wiatru, ale też chyba z mniejszej ilości sypiącego śniegu. Chwilami dostrzegałem nawet odległe o kilkaset metrów zarysy przeciwległego masywu. Nic mi to jednak topograficznie nie dawało, bo na podstawie tych szczątków nie potrafiłem właściwie określić jak daleko doszedłem. Większe zasługi oddawał mi w tej kwestii raczej wysokościomierz. Wkrótce skończyły się podejścia, zaczął za to głębszy śnieg. Jeszcze kilka kroków i stanąłem lekko zdezorientowany.
Przede mną, w odległości może kilkudziesięciu metrów, rozpościerała się linia kamiennych skałek, w kształcie łagodnego, trochę wydłużonego garbu. Wyznaczała początek stromego zbocza, które z całych sił starałem się uniknąć. Równocześnie jednak oznaczała drogę letniego szlaku, wzdłuż której kierując się, można było dojść do schroniska. Niestety, nie miałem żadnej pewności że ten garb rzeczywiście był właśnie tym, czym chciałbym by był. I nagle, jak na zawołanie widoczność się poprawiła. Eufemizmem byłoby stwierdzić że udało mi się zobaczyć dalszą drogę, ale w tej białoszarej masie jaka mnie dotychczas zewsząd otaczała, kątem oka zauważyłem coś żółtego. Z całych sił wbiłem wzrok w tamtym kierunku, licząc na ponowną łaskawość Natury i się nie przeliczyłem. Po chwili znów coś w tamtym kierunku zwróciło moją uwagę. A po kolejnej już wiedziałem co to. Tak to on. Szlakowskaz. Zwrot strzałki był wyraźny, ale nazwa kierunku pozostawała dla mnie zagadką.
Zastanowiłem się czy powrót do znaku ma jakikolwiek sens, ale wiedziałem że muszę być pewny gdzie jestem, a że żółta tabliczka była tak na oko nie dalej niż sto metrów, założyłem więc że to tylko kilka minut gratisowego dreptania. Myliłem się. Przede wszystkim nie doceniłem głębokości i konsystencji śniegu na tym dodatkowym odcinku. Dotychczas wydawało mi się że nie może mnie spotkać nic gorszego niż brnięcie w białej kaszy po pas. Otóż tu okazało się że może. Po kilkunastu metrach przebijania się (bo nie można było tego nazwać inaczej) zrozumiałem że poznanie z bliska żółtej tabliczki drogo mnie będzie kosztować. Spróbowałem się czołgać żeby obniżyć swój środek ciężkości z nadzieją iż sprawi to że jakimś cudem będę się utrzymywał na powierzchni śniegu. Miałem wrażenie że równie dobrze mogę się próbować czołgać po wodzie. W akcie rozpaczy zdecydowałem się nawet na coś zbliżonego do próby pływania. Efekt mnie tylko rozbawił, ale spodziewanych korzyści nie bardzo przyniósł.
Te porażki zmusiły mnie do zmiany strategii. Zmieniłem kierunek na ponownie w dół, ale z lekkim kursem na skały. Zmuszałem się wprawdzie po dotarciu do nich na podchodzenie garbem do góry dużo większe niż początkowo planowałem, ale przynajmniej było to wykonalne. Długo to trwało, śnieg miałem wszędzie na sobie i w sobie i generalnie miałem dość tej zabawy. Ale opłaciło mi się. Tabliczka potwierdzała moje przypuszczenia. Byłem na letnim szlaku. To była bardzo dobra wiadomość. Teoretycznie pozostało mi już teraz tylko trzymać się znaków i z łatwością trafię do celu. W praktyce znaków było tylko sztuk trzy. Jedna tabliczka i dwa miejsca z farbą. Reszta ginęła pod śniegiem. Pamiętałem jednakże z drogi podejścia że kierunek tego garbu pokrywa się mniej więcej z kierunkiem zejścia i jeśli tylko uda mi się go nie zgubić, niechybnie dotrę do schroniska.
Co też uczyniłem. Aczkolwiek skłamałbym gdybym powiedział że dalsza droga była już banalna. Widoczność z każdą kolejną minutą poprawiała się, i zgubienie ogólnego kierunku zejścia mi przestawało grozić. Lecz odnajdywanie najlepszej linii zejścia w tym labiryncie zalodzonych skał, ukrytych między głazami szczelin i niejednokrotnie kilkumetrowej wysokości śnieżnych wydm, było mocno wyczerpujące. I co ciekawe, nawet chwilowa życzliwość wiatru, która w tym końcowym odcinku objawiła się zmianą kierunku wiania w plecy i równoczesnym popychaniem mnie w dół, nie na wiele mi się przydała. Bo wcale nie ułatwiała wyszukiwania pułapek. Wszystko jednak ma kiedyś swój koniec i gdy zobaczyłem w oddali krzyż wmontowany w skałę, zrozumiałem że schronisko jest blisko.
Postępujące zmęczenie i chwilowa euforia w wyniku świadomości iż prawie udało mi się dojść do schroniska, omal mnie nie zgubiły. Przestałem szukać najwłaściwszej drogi, przestałem nawet patrzeć gdzie można postawić bezpiecznie stopę. Zacząłem kierować się już tylko wprost na krzyż. I popełniłem błąd. Przy kolejnym kroku stopa wślizgnęła mi się w szczelinę między skały, lecz zbyt szybko parłem w przód by znaleźć czas na wyhamowanie przed następnym krokiem. Miałem świadomość jakby moją stopę trwale zespoliło coś z podłożem, gdy tymczasem reszta ciała poleciała do przodu. Poczułem krótki przeszywający ból kostki, i w tym samym momencie uderzyłem wyciągniętymi instynktownie dłońmi w skałę. Poczułem kolejny ból, a chwilę później pieczenie. Efekt zdarcia sobie części naskórka z dłoni. Puściłem nieżyczliwą wiązankę w kierunku kupy kamieni. Lecz gdy dotarło do mnie iż ta skała uratowała mi prawdopodobnie życie, bo nie do końca jestem przekonany czy ze złamaną nogą byłbym w stanie samotnie dojść do schroniska, przeprosiłem ją.
Po tej przygodzie zwolniłem nieco. Decydując się na próbę schodzenia, doskonale zdawałem sobie sprawę że może mi się nie udać, i świadomość ewentualnej porażki towarzyszyła mi cały czas, ale przegrać na samym dole, tuż przed metą pierwszego etapu, byłoby jednak swoistą głupotą. Śpiesz się powoli, jak mawia stare przysłowie. W rzeczywistości nie szedłem wcale tak powoli, bo od wyjścia z górnego schronu minęły nieco ponad trzy godziny. Dla mnie wprawdzie owe trzy godziny trwały odrobinę tylko krócej od wieczności, ale z matematycznego punktu widzenia była to jedna ósma doby. I tyle.
Krzyż. Stąd po raz pierwszy zobaczyłem budynek dolnego schroniska. Czterdzieści metrów, może mniej. W linii prostej przynajmniej, bo na tym ostatnim odcinku szlak szedł lewym łukiem trawersując bardziej nachylone zbocze które opadało stromo w kierunku widocznego budynku. Kątem oka dostrzegłem nawet wystający spod śniegu fragment metalowej linki która ograniczała ścieżkę. Mimo to ruszyłem wprost w dół. Kolejny błąd. Zrobiłem dwa, może trzy kroki i nagle wpadłem w śnieg po pachy. Równocześnie poczułem iż zaczynam się powoli zsuwać w dół. Błyskawicznie próbowałem odwrócić się i czegoś przytrzymać, ale gdyby nie wciąż trzymany w dłoni czekan, raczej bym nie zdążył. Zahaczyłem ostrzem o najbliższą skałę, jedyną zresztą jaka była w pobliżu, i zatrzymałem się.
Kilka ciepłych słów nieprzeznaczonych bliżej dla nikogo poleciało z wiatrem w głąb doliny. Poczekałem chwilę aż serce przestanie mi walić i powoli wygrzebałem się za skałę. Nie próbowałem po raz drugi popełniać samobójstwa i posłusznie skręciłem w lewo obchodząc zbocze szerokim łukiem. Nie było może łatwiej, bo tu też wpadałem po kolana, ale na pewno bezpieczniej. Wreszcie dotarłem do schroniskowego płotu. Kilka kroków i drzwi. Podszedłem do nich zastanawiając się czy są otwarte, bo na tym wymarłym śnieżnym pustkowiu cały kompleks wyglądał trochę nierealnie, ale gdy nacisnąłem klamkę drzwi ustąpiły bez oporu. Poczułem coś jakby ulgę. Delikatnie wślizgnąłem się w ciepłe pomieszczenie wiedząc że na razie jestem bezpieczny...
koniec części pierwszej...
--------------------------------
Ta historia wydarzyła się naprawdę. Powyższy opis nie jest jednakże przewodnikowym opisem przebytej drogi, a jedynie tylko zbiorem indywidualnych przeżyć głównego bohatera. Z samej natury rzeczy więc jest przesycony subiektywnymi odczuciami i wrażeniami. Dodatkowo pisanymi nie od razu, więc w jakimś stopniu zniekształconymi przez upływ czasu.
Mimo to, jeżeli ktoś uważa że przesadzam lub koloryzuję, proponuje przespacerować się zimą na 3180 metrów (a przynajmniej tyle pokazywał mój mądrala) i wrócić stamtąd podczas burzy śnieżnej. Oczywiście samotnie. A potem niech powie co widział...