Wstaję w piątek rano i czuję się z dupy. Tylko nie to!? Ja muszę jutro jechać. To wszystko przez to wyjmowanie podłogi wczoraj. Trzeba było nie biegać w krótkich spodniach i bez skarpetek, jak się jest lekko chory. Jeszcze do roboty... Co za mrok. Muszę się jakoś wykurować do jutra! Pojadę choćby nie wiem co!
Wieczorem wracam, biorę aspirynę i kładę się do łóżka na godzinkę. Jedna godzinka zanim wróci Olga, musi mi starczyć żebym wyzdrowiał... Jutro będzie dzień, na który czekałem ponad pół roku. Nie zmarnuję tego!
Wyjeżdżamy około trzeciej. Ja, Maciek i Rohu. Szybko pędzimy do Gąsienicowej, bo plan jest jeden... pozamiatać!
Wpis do książki, trochę męczącego podchodzenia i stajemy pod Żebrem Czecha.
Jest strasznie mokro więc postanawiamy trochę posiedzieć i poczekać aż słońce wysuszy skały. Mam spore obawy o swój stan psychofizyczny po chorobie, bo dalej nie czuję się całkiem zdrowy, ale... nie jestem p... jak chwastek!
Na tą chwilę czekałem tak długo, wreszcie ubieram moje buty wspinaczkowe w Tatrach. Palce mi ściska jak cholera i zapewne niedługo będę marzył o ich zdjęciu ale w tym momencie jestem szczęśliwy jak nigdy.
Tam chwyt, tu stopień... to trzeba poczuć. Tak bardzo mi tego brakowało!
Na początku jest dość łatwo ale czasami nogi nam się ślizgają. Jeszcze nie wszystko wyschło. Jakieś grańki, jakieś płyty, idzie gładko.
W końcu stajemy przed pierwszą poważniejszą trudnością: wywinięcie się za skalne spiętrzenie IV-. Będę prowadził. Obawiam się o moją sprawność, nie tylko z powodu choroby ale także ze względu na to, że jakiś czas temu ledwo umęczyłem IV- na skałkach. No cóż... "Przez to, że to robię ryzykuję. Dzięki temu, że to robię mam co ryzykować". Postanawiam zrobić to spokojnie. Na początku podchodzę i sprawdzam na czym polega problem i gdzie tkwi jego rozwiązanie. Później rękami łapię się by utrzymać równowagę, jedna noga na mały stopieniek, druga na inny, rękoma łapię piękną klamę na górze i witaj Ameryko. Uwielbiam to! Czuję, że moje ręce dają radę, że dzisiaj jest mój dzień. Szybko i sprawnie pokonuję miejsce i wychodzę na prostszy teren. Odwracam się jeszcze do tyłu i uśmiecham się do siebie: "To było fajne!". Prowadzę wyciąg do końca i na stanowisku widzę już najtrudniejsze miejsce na drodze: komin. Czy Maciek żartował z tą V? Będzie mrok!
Prowadzę znowu. Jak tu zacząć? Chociaż jeden stopieniek... Maciek pokazuje ręką: "Tu!". Staję na małym ząbku i wypycham się do góry. Łapię klamę... "O kuuvrwa!" Gdzie druga noga? Rozglądam się dookoła nerwowo. Tu, może tu... dobra walić to, przelot, z frienda, . wszystko mi się plącze, czuję jak druga ręka robi się ciepła, trzeba szybko coś zrobić, bo zaraz stracę siły, walić frienda, będzie taśma, zakładam taśmę, za długa, trzeba skrócić, wiążę taśmę jedną ręką, czuję jak mi drgają nogi, karabinek, wpinka, odpycham się od ściany komina, nogą na tarcie z drugiej strony, jeden chwyt, drugi chwyt i wreszcie mogę odpocząć. Co dalej? Muszę chwilę odpocząć. Ręce w dół... Macham nimi, niech krew dopłynie z powrotem. Dobra, trzeba to skończyć. Nie... jeszcze chwilę trzeba odpocząć. Rozglądam się jak wyjść z tego cholernego komina. Ręką odpycham się od ściany, noga na tarcie z drugiej. Zupełnie nie ma tu żadnych chwytów. Przypomina mi się, jak dzisiaj ze trzy razy poślizgnęła mi się noga i zmieniam taktykę. Zaczynam się rozpierać jak tylko mogę w kominie, słyszę jak plecak trze o ścianę, w pewnym momencie nie stoję już na niczym i nie trzymam się niczego, tylko przylepiam się do ściany, dałbym przysiąc,że czuję smak spływającej lekko wody z ziemią w głębi komina, nie mogę tutaj odpaść! W takich chwilach wszystko dookoła znika, cały Świat przestaje istnieć, problemy w pracy, brak kasy, to wszystko się nie liczy, jestem tylko Ja i ta sytuacja, w której się teraz znajduję. Jeszcze dwa centymetry, o tylko tyle proszę. Coś chwytam, nie mogę złapać oddechu. Szybko wyłażę z komina, chcę mieć to za sobą. Szukam miejsca na stanowisko, tutaj jedna pętla tu druga. Słyszę, jak serce mi łomoczę, mój szybki mocny oddech, adrenalina mi rozsadza głowę. "Mam auto!"
Na stanowisku wreszcie mogę ochłonąć. Ciekawe, jak samopoczucie chłopaków, po tym jak widzieli mnie i moją szamotaninę? Maciek powoli wychodzi, czuję luz na linie. Daje radę! W pewnym momencie wychyla się zza komina: "Oj nie wiem czy to Rohu przejdzie!".
Teraz Maciek asekuruje, a ja idę robić zdjęcia Rohowi. Rohu męczy start, trzeba chwilę pogłówkować... Jeszcze problem z wyjęciem pętli ale udaje się. W wyjściu z komina Rohu pokazuje klasę i chyba przechodzi go najsprawniej z nas ale i tak przejście komina nie pozostawił bez dobrej solidnej "kvrwy".
Dalej to już spokojnie na lotnej w terenie I-II, aż na grań opadającą do Żółtej Przełęczy i nią na Fajkę.
Zaczynamy kolejny etap naszej akcji: Grań Fajek.
Początek drogi dość nieprzyjemny, bo trzeba zejść w ogromnej ekspozycji z pierwszego wierzchołka. Nie cierpię schodzić, a już II w schodzeniu to mrok! Z resztą sami zobaczcie na foto poniżej (taka rozwierająca się rysa opadająca z wierzchołka):
Dalej już jest przyjemnie. Przepiękna sceneria, lita skała (z jednym wyjątkiem) i ogromna ekspozycja, czyli to co lubię najbardziej.
Ja jestem jednowątkowcem, gdy wspinam się, to kompletnie nie zwracam uwagi na ekspozycje, tylko skupiam się na tym gdzie położyć rękę, czy postawić nogę. Wiem, ze jest lufa, czuję to i dobrze mi z tym, więc dalej nie wnikam.
Obok spiętrzenia grani wybieramy powrót na nią wariantem, który był w odczuciu każdego z nas trudniejszy niż II. Czy poszliśmy inaczej? Kto to wie? Jeszcze nieprzyjemne zejście trawersem i schodzimy okropnym piargowiskiem do Gąsienicowej. Niestety, bufet jest już zamknięty, więc nici z żeberek. Zasuwamy więc do samochodu.
Podczas drogi powrotnej walczę ze snem. Jak Maciek dojedzie do tego Lublina?
Mój sezon się zaczął, Kilerus powrócił!