20 czerwiec godz. 6:00 – wyjazd z Bielska-Białej. Prognozy na kolejny tydzień nie zachwycają, jednakże z góry ustalony plan wyjazdu zobowiązuje. Drogę do Kals pokonujemy w 11 godzin. Na miejscu szukamy Campingu, gdzie postanawiamy przenocować. Dochodzą do nas niepokojące informacje z Polski, że w okolicach Glossglocknera spadło 30cm śniegu. Jeszcze tego samego dnia postanawiamy sprawdzić drogę do Lucknerhaus. Na szczęście okazuje się otwarta.
Następnego dnia planujemy podejść do schroniska Studlhutte, gdzie mamy czekać na sprzyjające warunki. Tak też robimy. Droga okazuje się bardzo przyjemna. Podczas podejścia poprawia się pogoda. Chmury ustępują kapryśnemu słońcu. Wraz z wysokością temperatura spada i jest coraz więcej śniegu.
Po trzech i pół godzinie meldujemy się w pustym schronisku. Zakwaterowanie i szybki obiad. Postanawiamy jeszcze tego samego dnia podejść na lodowiec i spojrzeć na naszą drogę. Niestety chmury znad Glocka nie ustępują. Po przyjściu do schroniska poznajemy jeszcze jeden zespół z Australii. Po krótkiej rozmowie dowiadujemy się, iż jutro planują atak. Zmienne prognozy na kolejny dzień nie są najlepsze. Co prawda zapowiadają umiarkowane zachmurzenie, aczkolwiek zarówno temperatura i wiatr mogą dać popalić. Zdajemy sobie sprawę z naszego ograniczonego czasu, który możemy tutaj spędzić. To może być nasza pierwsza i ostatnia szansa na atak. Decydujemy się na wyjście o 4:00.
22 czerwiec godzina 2:00 dzwoni budzik. Co jest grane przecież ustawiałem go na 3:00?! Zaprzyjaźniony zespół wstaje i zaczyna się szamotać – no to już pospałem. Zamykam oczy i budzi mnie raz jeszcze budzik – tym razem mój. Godzina 3:00 wstajemy. Czas na śniadanie i gotowanie wody do termosów. O czwartej wychodzimy ze schronu. W oddali pobłyskują światła dwóch czołówek. Nasi znajomi nie idą zbyt szybko. Jest bardzo zimno. Śnieg, który jeszcze wczoraj był mokrą breją – dzisiaj jest jak beton. Podchodzimy na lodowiec Kodnitzkees. Ukazuje się nam majestat Glockglocknera i kłębiące się wokół chmurzyska.
Wzmaga się wiatr, który potęguje uczucie zimna. Wiążemy się liną -Grzesiek z racji wieku i masy prowadzi. Dochodzimy do ubezpieczonej grani. Robi mi się bardzo zimno. Po chwili tracę czucie w dwóch palcach prawej ręki. Jednakże dalsza droga mija przyjemnie. Oszronione skały i połacie lodu dodają pikanterii. Po trzech i pół godzinie dochodzimy do schroniska Erzherzog-Johann-Hutte. Czuję się bardzo źle. Wysokość na współ z zimnem rozdają karty. Pakuję się do schronu. Próbuję rozgrzać. W środku spotykamy znajome twarze. Po krótkiej chwili orientujemy się, iż kobieta rezygnuje z dalszego wyjścia, a jej partner postanawia podjąć próbę sam. Wypijam chyba pół termosu gorącej herbaty i z dużym trudem przekonuje się do 1 kanapki. Odzyskuje czucie w palcach jednak nie mogę opanować dreszczy. Grzesiek natomiast czuje się jak ryba w wodzie. Przeciąga się i ziewa, leniwie pytając się: Jak się czujesz? Zdaję sobie sprawę, że przechodzę kryzys. Postanawiam jednak iść dalej.
Po związaniu się i przejściu kilkuset metrów robi mi się cieplej. To dobry znak - myślę, i idę za ciosem. Wchodzimy w żleb.
Co prawda zapadamy się miejscami po kolana w świeżym śniegu, lecz idzie się mi coraz lepiej. Tym razem Grzesiek przeżywa kryzys. Kilka kroków i odpoczywamy, po czym ciśniemy w górę. Sekwencja się powtarza. Wchodzimy na grań i zmieniamy prowadzenie. Teraz moja kolej się wykazać - Grzesiek zasłużył na odpoczynek.
Na grani wzmógł się wiatr. Silne podmuchy zmuszają nas do coraz częstszych przystanków. Chmury czekają na nas na dole, a my konsekwentnie balansujemy na zasypanej śniegiem grani. Słońce nieubłaganie praży nam twarze, a temperatura szybko rośnie.
Dobrze zbity śnieg zamienia się w mokrą breję. W połowie drogi spotykamy schodzącego kolegę. Przestrzega nas przed nawisami na grani. Sam zrezygnował w połowie. Idziemy dalej. Co jakiś czas przystajemy i robimy kilka zdjęć. W głowie pojawiają się setki myśli, a jednocześnie błoga pustka pochłaniająca mnie całego. Jeszcze mała przełączka i stajemy na szczycie Kleinglocknera (3770).
Wodzę wzrokiem za dalszą drogą z przełączki Glockneroberescharte na szczyt. Nie mogę znaleźć stałych punktów, a osadzanie kości i friendów nie wchodzi w grę ze względu na sporą ilość zalegającego śniegu, który nijak trzyma się pod nogami. W końcu wypatruję jedną stalową tyczkę w mniej więcej 2/3 długości drogi na szczyt. Ale co dalej? Wariantów jest kilka: szukanie pod śniegiem stałych punktów, zrobienie tego na żywca. Pojawia się też problem drogi powrotnej, gdyż mamy za krótką linę, aby zjechać ze szczytu na przełączkę. Czas ucieka, a słońce robi swoje. Decyzja staje się trudna, lecz na tą chwilę wydaje się być rozsądna - schodzimy. Robimy jeszcze kilka zdjęć w podziękowaniu dla sponsora wyjazdu i udajemy się w drogę powrotną.
Śnieg prażony słońcem bardzo rozmiękł. Co jakiś czas spod naszych nóg schodzą drobne zsuwy śniegu.
Po jakiejś ponad godzinie meldujemy się w Erzherzog-Johann-Hutte.
Wypijamy resztki herbaty, jemy batony. Wymieniamy się wrażeniami i komentujemy podjętą decyzję. Zejście na lodowiec pokonujemy w ekspresowym tempie. Lodowiec bardzo rozmiękł. Pojawiły się gdzieniegdzie szczeliny. Droga bardzo się ciągnie, gdyż widoczność spada do kilkunastu metrów. Do końca nie wiemy czy idziemy w dobrym kierunku, choć po śladach naszych współlokatorów ze schronu. Przy skałach gotujemy wodę na kawę i herbatę. Po takim dniu i w takim miejscu smakuje jak nigdy. Do schroniska docieramy po 12 godzinach akcji. "Dzisiaj góra zwyciężyła" - wita nas Australijczyk.
Kolejny dzień (23.06) przywitał nas piękną pogodą.
Brak chmur i wiatru spotęgował uczucie, że trzeba gdzieś iść.
Bez planu - przed siebie. Idziemy na lodowiec Teischnitzkees. Siadamy na pobliskich skałach i obserwujemy piękną panoramę Gramul'a, Glocknerwand, Teufelshorn'a i drogę Studlgrat na Glossglocknerze. Wchodzimy na Schere (3037). Tam długie drugie śniadanie, robienie zdjęć.
W końcu przychodzi ochota na drobny spacer. Idziemy granią Luisenkopf. Początkowy deptak przechodzi łagodnie w eksponowaną grań. Na Luisenkopf (3207) odpoczywamy.
Robi się późno, a jeśli chcemy zejść na parking tego samego dnia musimy się pośpieszyć.
W tym samym dniu docieramy na Camping w Kals, gdzie po 4 dniach bez prysznica, doceniamy znaczenie tego komfortu. Nadszedł czas na podsumowanie wyjazdu. Przy zimnym Żywcu uznajemy wyjazd za udany. Co prawda głównego wierzchołka nie osiągnęliśmy, lecz daliśmy z siebie wszystko. Zasmakowaliśmy wysokości większej niż 2600m, zmiennej pogody, specyfiki lodowca i organizacji wyjazdu. Pierwszy wyjazd w Alpy za nami i myślę, że na pewno nie ostatni. Już w drodze powrotnej snuliśmy plany i kolejne cele z którymi przyjdzie się zmierzyć.
W tym miejscu chcieliśmy serdecznie podziękować firmie Hutchinson Poland - sponsorowi naszej wyprawy. Dzięki jego zaangażowaniu mogliśmy nabyć nowe doświadczenie, zmierzyć się z własnymi słabościami, a zwłaszcza urzeczywistnić swoje marzenia. Dziękujemy!!!
