Forum portalu turystyka-gorska.pl

Wszystko o górach
portal górski
Regulamin forum


Teraz jest Pt cze 28, 2024 11:31 am

Strefa czasowa: UTC + 1




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 76 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2, 3
Autor Wiadomość
 Tytuł:
PostNapisane: Śr cze 13, 2007 1:31 pm 
Kombatant

Dołączył(a): N sie 06, 2006 8:52 pm
Posty: 391
Lokalizacja: Bielsko-Biała
Grubyilysy!!!Super relacje!!Takie wyprawy to wyższa szkoła jazdy, ja mogę tylko o nich poczytać,ale warto!!!


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Śr cze 13, 2007 2:59 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Śr sie 23, 2006 8:39 am
Posty: 5110
Lokalizacja: daleko od gór
Grubyilysy, toż to istny chorror. :shock: Ja spać nie będę mógł przez trzy noce. :cry:

_________________
W życiu piękne są tylko chwile. (R. Riedel)


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Śr cze 13, 2007 5:29 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pn sty 08, 2007 7:35 pm
Posty: 3100
Lokalizacja: G.E.K.O.N.Y.
Super!! Przygoda niesamowita! Nawet jak się nie osiągnie celu przeżycia pozostają :)

_________________
Obrazek


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: So wrz 15, 2007 12:41 am 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 3:34 am
Posty: 14900
Lokalizacja: Ząbkowska, róg Brzeskiej
Przyszedł czas na opisanie mojego "wycofu zasadniczego", to znaczy wycofu z ataku, którego powtórzenie jest dla mnie aż tak ważne... że aż od dziesięciu lat dotąd nie nastąpiło. Co nie zmienia faktu, że jeszcze nastąpi.

Po pierwszym nieudanym ataku na Matterhorn do powtórki przystąpiłem już w rok później. Wydawało się, że tym razem udać się musi. Byliśmy razem z wielkim K. po udanym wejściu na MontBlanc, kilku wspinaczkach w Tatrach, o rok bogatsi w doświadczenia, pogoda i warunki tym razem były dobre. A jednak jeszcze przed dotarciem do Zermatt pojawiły się jakieś rysy, pierwsze drobne zwiastuny przyszłego niepowodzenia. Nie przywiązywałem do tego jeszcze jakiegoś większego znaczenia, ale czułem, że między mnie i Wielkiego K. wkradła się rywalizacja. K. poznałem w zasadzie przypadkiem, połączyły nas góry i wspólne górskie cele,
wśród nich Mat odgrywał znaczenie szczególne. Nieco ukryty problem jednak istniał i polegał na zupełnie innym podejściu do realizacji tych celów.
K. był typowym górskim fizolem, obdarzany nieprzecietną kondycją i końskim zdrowiem, piłkarz, do szkoły od zawsze pod górkę i na piechotę, mógłby chyba zostać jednym z czołowych polskich himalaistów, gdyby nie przekonanie, że aby wejść na górę trzeba bardzo szybko i bez przerwy iść prosto do góry,
nie zważając na nic i na nikogo. Ja zdecydowany mieszczuch, dla którego góry stanowiły ukochany sposób spędzania czasu pomiędzy pracą a pracą,
wolałem zdobywać szczyty "konsekwentnymi zygzakami, bezpiecznie i w sposób planowy", jako że na inny styl nie bardzo pozwalała mi typowa miejska kondycja. Moje próby jakiegoś zreformowania Wielkiego K. i uzmysłowienia mu że w górach trzeba czasem myśleć, podjętę jeszcze na MB, niestety zaowocowały tym co w górach często prowadzi do nieszczęść. Między mna i K. zaczęła się rywalizacja, chęć udowodnienia drugiemu, że się jest ogólnie lepszym. Nie chodziło już tylko o samo zdobycie góry. Przyznaję że ja sam, młody dość jeszcze wtedy człowiek, niejako w sposob naturalny temu prądowi jakoś uległem i sądzę dziś, że wtedy poprostu było to, niczym w "Matrixie", nieuniknione. Ale może po kolei.

Na przełomie lipca i sierpnia 1998 parkowałem moje CC700 na jednym z parkingów w Tasch (do Zermatt nie wolno wjeżdżać bez pozwolenia) i po krótkim podjeździe kolejką rozbiliśy namiot na jedynym w mieście polu namiotowym położonym tuż przy torowisku. Pole namiotowe w Zerrmat prowadził sympatyczny włoch, ceny na tle okolicznych hoteli były miłym zaskoczeniem, warunki takie sobie, stukot kolejki dawał się we znaki, ale cena była dla nas wyznacznikiem najistotniejszym.
Na polu zbiór prawdziwie internacjonalny, dużo ludzi ze wschodu, ale nie brakowało tez Holendrów i Hiszpanów. Ja chciałem trochę odpocząć, ciągłe prowadzenie samochodu po drodze z pOlski i niedawny atak na MB dawały mi się trochę we znaki, ale Wielki K jak zwykle się spieszył, więc zwinęlismy się nazajutrz i wyruszyliśmy w drogę. Jak zwykle pomogliśmy sobie trochę kolejką wyjeżdżając aż do Schwarzsee. Stąd jakieś trzy godzinki i byliśy w schronisku po granią Hornli. Ale nie schronisko było naszym celem noclegowym. Za schroniskiem, zgodnie z przewidywaniem, natrafiliśmy na gotowe platformy pod namioty,
trochę niewygodne bo ułożone na kamieniach. W nocy spałem nienajlepiej, nie dość że niewygodnie, nie dość że wieczorem wylaliśmy sobie zupę do namiotu,
to jeszcze dźwięki dochodzące z Matterhornu nie dawały spać. Z Mata ciągle coś spada. Huk kamieni jest niemal stały, a leżąc w namiocie ciągle masz wrażenie,
że słyszysz świst kamienia który zaraz rozpłaszczy ci twarz. Pobudka 6.30, podobno za późno, ale jakoś wydawało się nam, że zdążymy spokojnie, przecież jest 5-6 godzin na szczyt. Próba stopienia śniegu na herbatę... Nie ma śniegu wokoło, trzeba się przejść niezły kawałek w jego poszukiwaniu. Ubieramy się... Gdzie są moje rękawiczki? Podejście do schroniska, no tak zostały tu podczas wczorajszego piwka. Jeszcze pakowanie namiotu, Wielki K. bał się że mu go ktoś zwinie.
Wyruszamy niemal koło 8-ej za późno, ale trudno. Na początek jakaś ścianka ubezpieczona liną, trawersik i zmierzamy w stronę "żlebów". Dochodzimy do pierwszego. Którędy dalej. Usiłuję czytać marny opis z książki "ALPY" wydanej przez "Sklep Podróżnika". Na nieszczęście K., jak to na ogół miał w zwyczaju rusza zanim cokolwiek doczytam i pakuje się w jakiś kominek po drugiej stronie żlebu. "Łatwo!" krzyczy. No to jak łatwo to co mam zrobić, idę za nim.
Nad kominkiem za cholerę nie wiadomo co dalej. W lewo idzie jakas półka. Idziemy półką wędrując coraz bardziej na stronę ściany wschodniej odchodząc od grani. W końcu półka się kończy. Co dalej? "To może z powrotem." pytam Wielkego K. Ale to oznaczałoby poprostu przyznanie sie do błędu.
"Pójdę do góry." mówi K. Moja mina uległa istotnemu wydłużeniu. Nad nami kruchawa ścianka, na oko jakies IV, pod nogami ze 100-200m. pionu,
możliwości zakładania asekuracji w zasadzie żadne. Wielki K. obstaje - pójdzie pierwszy. Motam zatem jakieś stanowisko, Okazuje się że nie jest zupełnie tragiczne, na szczęście K. nie sdpada obok mnie z lawiną kamieni. Długo czekam aż założy na górze stanowisko, nie bardzo jest z czego.
w koncu asekuruje mnie w zasadzie z liny owiniętej wokół obłego kamienia. Szczęśliwie pokonuję tą pionową ściankę złożoną z kupy poukładanych na sobie kamieni. Dalej łatwo, wracamy na grań. Z góry schodzi jakiś przewodnik z klientami, pokazuje symbolicznie na zegarek, że jesteśmy ostro spóźnieni. Bo rzeczywiście jesteśmy. Jest koło 11tej. Ale co, idziemy dalej. Nie jest łatwo. Non stop jakies prożki, ścianki, droga, mimo że granią, dość zawiła. Od 0+ w porywach do III. Cała masa spitów, haków, słupków do asekuracji, świńskich ogonków, miejscami konopnych grubych lin. Niestety nijak nie wyznaczają one drogi, bo coś jest poprostu wszędzie, tam gdzie droga prowadzi i tam gdzie nie prowadzi, nie wiadomo którędy najłatwiej. Najgorsze że zaczynam się czuć zadziwiająco słabo. Najwyraźniej organizm nie doszedł do siebie, po wyczerpującej jeździe non-stop z Polski i po MB. Wielki K. zaczyna mnie popędzać, woła czy nie mógłbym iść szybciej. No ma rację, tyle że nie mogę. Ucieka więc do przodu, co jakiś czas przystając i wyraźnie nerwowo się czasem zatrzymuje patrząc w moją stroną. Coś czasem do mnie woła, nie odpowiadam, bo łapanie oddechów przychodzi mi z trudem, o wydaniu z siebie głosu mowy być nie może. Sam zaczynam się na niego denerwować, owszem jestem słaby, przynajmniej dziś, ale może by na mnie zaczekał a nie gna gdzieś do przodu. W pewnym momencie trawersuję zbocze nieco po stronie ściany wschodniej. Wchodze na potężny głaz i... Głaz zaczyna zjeżdżać. Jestem co prawda dośc osłabiony ale mam jeszcze tyle adrenalny żeby zdążyć zeskoczyć z niego na sąsiedni. Ten sąsiedni ... na szczęscie stoi w miejscu. Patrzę jak "moja" wanta zjeżdża ścianą w dół porywając za sobą kamienną lawinę, widzę jeszcze jak jakieś 200 m. niżej łamie się na dwie części i ginie gdzieś w szczelinie lodowca. Serce wali jak młot patrzę w górę na Wielkiego K.
Myślałem że powie coś, ale to co zobaczyłem w jego wzroku było jednoznaczne. Wielki K. patrzył na mnie z góry z wyraźną dezapropatą, co to ja za jaja robię, lawiny kamienne zrzucam, zamiast iść normalnie do góry... No nic idziemy dalej. Widać już Solveya. Wielki K w końcu zatrzymuje sie i czeka na mnie. "Może wyjmiemy linę?" pada nieco nieoczekiwana propozycja. Nie jest teraz jakoś bardzo trudno teren 0+ do I, ale zawsze nieco bezpieczniej. Z gruntu rzeczy popełniamy raczej błąd. Asekurujemy na sztywno w nieco trudnym terenie, tracąc cenny czas. Inna sprawa że te chwile odpoczynku na stanowisku bardzo mi się przydają. Nie rozumiem tylko czemy Wielki K. tak ciągnie linę gdy podchodzę na drugiego, chce mnie szybciej wciągnąć na szczyt? Po bardzo dlugim czasie dochodzimy wreszcie do płyty Moseleya. Krótka wspinaczka w trudnościach III+ i jesteśmy w Solvay'u. W środku komforcik. Jest koło drugiej. Czuję się poprostu fatalnie. Szczyt jest zdawać by się mogło na wyciagnięcie ręki. Ale jednak te ostatnie 500 metrów w moim ówczesnym stanie wydawało się odległością niebotyczną. Pomimo odpoczynku nie czuję się lepiej. Przed nami jeszcze 500 metrów a trzeba jeszcze wrócić. Wielki K. lata i pstryka zdjęcia. W końcu nie wiem czy tak mnie zdenerowowała ta sesja zdjęciowa, czy poprostu wsłuchalem się należycie we własny organizm, mówię do K. "bardzo słabo się czuję, nie wiem czy dziś dam radę".
Jakby go ktoś dzidą pchnął. Zresztą prawdę mówiąc rozumiem go. W końcu ja też marzę o wejściu na wierzchołek, nie po to się przecież talepałem taki kawał.
Ale wiem, że życie się dziś nie kończy. Wielki K. wpada chyba w panikę proponuje żebyśmy wobec tego zanocowali i zaatakowali rano. Sęk w tym że idziemy częściowo na lekko, bez zapasów żarcia. "Spróbujemy jeszcze podejść". Daję się w końcu jednak namówić, w koncu rzeczywiście nei jest daleko. Górna płyta Moseley'a i znowu taki nieco łatwieszy jakoś tak jedynkowy teren. Idziemy z lotną asekuracją. Ale tak właściwie to nie jest żadna lotna asekuracja. Wielki K. w swoim stylu gna do przodu nie patrząc do tyłu. Nie nadążam za nim, lina raczej tylko przeszkadza. Momentami poprostu staję. Kiedy Wielki K. zaczyna po którymś razie poprostu szarpać linę jakby się zaklinowala na jakimś kamieniu mam dość, uznaję że idę za wariatem, dla którego wejście na szczyt staje się priorytetem najwyższym do tego stopnia, że spadający w przepaść partner byłby chyba tylko odciętym workiem balastu.
Udaje mi się jakimś cudem wydobyć z siebie głos: "zaczekaj"! Dochodzę i oświadczam, że dalej nie idę.
Stoimy na Ramieniu niedaleko wielkiej konopnej liny wyprowadzającej piątkowym fragmentem na kopułę szczytową Mata. Wielki K. próbuje mnie przez chwilę przekonać, ale dla mnie są to już tylko argumenty kata przekonującgo więźnia że na pewno nic złego mu się nie stanie. "Możesz iść sam... ale linę zabieram ja. Zwłaszcza, że moja." Dyskusja schodzi na argumenty coraz brutalniejsze. Wielki K. jakoś ściska w sobie ogromny gniew i postanawia ze mna schodzić.
Robimy jeszcze ostatnie zdjęcia. Akurat nad wierzchołkiem zaczyna się słynna popołudniowa gra targanej wiatrem chmury sublimującego śniegu.
Piekne, ale naprawdę przerażające, z miejsca gdzie stoję wygląda na jakiś huragan. Zaczynamy odwrót.
Zejście idzie już dość sprawnie. W wiekszości się poprostu zjeżdża wykorzystując świńskie ucha czy słupki asekuracyjne. Raz tylko zapędzamy się tym zjazdami niemal na wschodnia ścianę, ale czujnie trawersuję w lewo by przekonac się że to co wydawało się Granią Hornli jest tylko jakims upłazkiem na wchodniej ścianie. Trawers do grani i dalej w miarę sprawnie w dół. odnajdujemy nieco lepszy wariant zejścia przy żlebie na którym pobłądzilismy uprzednio,
też nieco macania ściany w zejściu ale krótko i bliżej II niż IV. Koło 5tej popołudniu jesteśmy na dole.
Wielki K. milczy. I Wieczorem, i rano też. Jest wściekły, widać to po nim. Mówię co myślę: "odpocznijmy dwa dni i ponówmy atak". "Nie ma sensu, wracamy jak najszybciej do Polski". No to pakujemy się. W milczeniu. I znów, jak w podobnej sytuacji rok wcześneij, spotykamy nieco poniżej schronu rodaków. Idą na Mata. Pytają czy weszliśmy. udzielamy kilku wskazówek i idzemy dalej. Po dwoch zakosach ścieżki mówię do K."A może chcesz iść z nimi?" Przez pięć sekund K. przypominał pomnik spiżowy. W chwilę później posąg zamienia się w Asafę Pawella, błyskawiczne i nieco nerwowe przepakowanie, pożyczam mu linę i co tam mam, biorę namiot i umawiamy się, że czekam w Zermat dwa dni i trzeciego o dwunastej odjeżdżam do Polski. Także wtedy gdy on nie dotrze do Zermatt. Patrzę jeszcze trochę jak Asafa wbiega 100 metrów pod górkę w czasie ok 10 sek. Schodzę.
Wielki K. zdobył Matterhorn następnego dnia, to jest w dwa dni od naszego odwrotu. Na polu namiotowym w Zermat zjawił się niemal punktualnie o 12.00 dnia trzeciego. Pogratulowałem, zjedliśmy obiadek i jakieś dwa dni później odwiozłem go w rodzinne strony.
Poszliśmy na piwo i powiedziałem mu krótko i jasno, że więcej nigdy razem w góry nie pójdziemy. Był tak upojony i szczęśliwy po zdobyciu Mata, że chyba nie potraktowal tego jako jakoś specjalnie smutnej wiadomości. To był ostatni dzień kiedy w życiu widziałem Wielkiego K.

W rok później stałem pod Matterhornem po raz trzeci, jak dotąd ostatni raz. Tym razem nie chciałem na niego wchodzić, mój nowy partner
miał na to zbyt mało doświadczenia, poszliśmy więc sobie na "spacerek" na Breithorn, spędziliśmy romantyczną noc na lodowcu z pieknymi widokami na wschód słońca na Macie. Mój nowy partner okazał się naprawdę dobry i wierny, chodził ze mną w góry i chodzi do dziś, aż mi nawet dwójkę dzieci urodził, dzieli ze mną liny, portki, mamonę, a także inne ruchomości i nieruchomości. Rywalizacja też i owszem się zdarza, ale nigdy jak dotąd nie czułem sie przy nim zbędnym balastem do odcięcia i jak sądzę vice versa. Na Mata ze mną nie chce iść, ale twierdzi że mi za jakiś czas pozwoli, jak tylko skończymy budowę domu i dzieci podrosną.

Zastanawiałem się długo czy ten mój wycof główny opisać. Ale po pierwsze cały ten mój cykl wycofów nie byłby bez tego pełny, po drugie może to wszystko komuś do czegoś się przyda, w koncu lepiej (chociaż trudniej) uczyć się na cudzych błędach. Czy ja popełniłem jakiś błąd, że musiałem się wycofać spod Mata?
Obiektywnie owszem, kilka by sie znalazło, brak choćby minimalnego odpoczynku po MB, zła organizacja wyjścia i w efekcie wyjście zbyt późne, nie wzięcie awaryjnego jedzenia, gazu, praktycznie pozbawienie się możliwości biwaku. Błędy popełnił też gnający z przodu K, zasadniczo sprowadzające się do dwóch,
notorycznego gubienia właściwej drogi i olania swojego słabnącego partnera. Ale odwrotu nie żałuję, przeżyłem, a nie wiadomo jakby sie skończyło, gdybym nie zawrócił.

Postanowiłem za to, że nie będzie to odcinek ostatni, obiecuję że na koniec opiszę coś wesołego i śmiesznego!

Pozdro!
Gruby

_________________
Widzisz lewaka, nie stój z boku, reaguj!! Pamiętaj, lewactwo karmi się obojętnością i bezczynnością.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: So wrz 15, 2007 2:55 pm 
Zasłużony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So wrz 15, 2007 1:23 pm
Posty: 222
Podwojna ze mnie swiezyna, zarówno jeżeli chodzi o moja zajawke gorami/wspinaczka, jak i mojej obecnosci na tymze forum, ale i ja podziele się, poki co – jedynym „wycofem”

Trasa – z chocholowskiej przez grzesia, rakonia, wolowca, lopate do jarzabczego wiercha i zejscie do konczystego i trzydniowianskiego, jako, ze starobociana miałem już za soba, a do tego spanie miałem w chocholowskiej wiec opcja starobociana i ornak mnie nie interesowala

Pogoda piekna, slonce, wiatr w normie
Wejscia na grzesia przyjemne, szybkie
Jednak już dalo się zauwazyc stosunkowo silny wiatr, liczne grupki robia czeste postoje chowajac się za krzakami
Po dojsciu na rakonia i wolowca – wiatr niestety poteznieje, podmuchy sa gwaltowne i bardzo silne, zejscie z wolowca w kierunku lopaty jest dosc waskie stad był dylemat
Wszyscy ogladaja się na siebie, czekajac, az ktos odwazny ruszy pierwszy
Pierwsze 2 wypady dwoch dwojek koncza się powrotem po 5 minutach
W koncu mala grupka, która praktycznie wbiegla na wolowca ruszyla, ale obawiajac się
bycia na ogonie zdecydowalem, iż nie ide z nimi
po chyba godzinnej dywagacji, zdecydowalem się wrocic
jak na zlosc, jakis odcinek ponizej rakonia, wiatr ustal, nieprzyjemna chmura, która potegowala obawy, przeszla dalej…….ale, ze stracilem tyle czasu, nie wrocilem już na wolowca
szkoda, bo praktycznie tylko lopata i jarzabczy z zachodnich mi zostaly

pozniej gdzies wyczytalem, ze dzien wczesniej w krakowie była straszna nawalnica,
duze straty etc być może jakis odlam tego dolecial na wolowca :D

tyle

_________________
YT | Photo


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: So wrz 15, 2007 3:00 pm 
Uzależniony ;-)
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz cze 21, 2007 12:30 pm
Posty: 1075
Lokalizacja: Pyrlandia
No tak, ten kawałeczek na Łopacie przy dużym wietrze może być ciekawy :wink: :D .

_________________
Gdzie mnie "zet" do gór wysokich...


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: So wrz 15, 2007 6:40 pm 
Swój
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pn lip 16, 2007 9:31 pm
Posty: 60
grubyilysy naprawde zadzroszcze wypraw.

Odnosnie wycofow zawsze jestem zdania ze gory nie uciekna, mozna zawsze wrocic w lepszej formie czy pogodzie, na prawde nie rozumie Twojego "pratnera", strasznie egoistyczne podejscie.

Ja po Tatrach chodze zazwyczaj z moja dziewczyna i wiem, ze zawsze moge liczyc na jej wyrozumialosc, w tym sezonie to ona zaproponowala wycof kiedy zobaczyla moja mine na Zawracie (mielismy isc na Orla ale tego dnia strasznie wialo, na zawracie to prawie na kolanach lazilem) zeszlismy do piatki tego dnia) Dwa dni pozniej wycof zaliczyla moja dziewczyna w tym dniu cel wygladal tak: Murowaniec, Zleb Kulczynskiego, Granaty, Krzyzne niestety 7 dni chodzenia po gorkach to bylo dla niej za duzo, zdecydowala ze wraca cale szczescie to byl prawie sam poczatek drogi, odprowadzilem ja do Murowanica i sam ruszylem w strone Zlebu.

Wazne zeby chodzic z ludzmi ktorzy zawsze wespra i do ktorych ma sie zaufanie.

Pozdrawiam.

_________________
Obrazek
moja racja jest racja najmosza
http://www.olej.fotolog.pl


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: So wrz 15, 2007 7:29 pm 
Weteran
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Cz lip 19, 2007 5:14 pm
Posty: 103
Lokalizacja: Kraków
Osobiście nie lubię zmieniać wcześniej obranych planów, ale przy złych warunkach (tj. oberwanie chmury albo burza) wolę nie igrać z losem. Odwrót zdarzył mi się dwa razy: rok temu ze Szpiglasowej Przełęczy (gdy miałem jeszcze silny lęk przestrzeni) i w tym roku z Krzyżnego (przez oberwanie chmury).
Swoją drogą, bardzo przypadł mi do gustu bloczek parkingowy TPN-u (prócz ceny :? ), na którym są wypisane turystyczne zasady, m.in. "Tatry są wierne, poczekają".
Naprawdę, nie jest ważne czy ktoś "zaliczy" jakiś szlak czy nie. Zawsze można się uprzeć i "zaliczyć". Tylko po co? Dla samego "odfajkowania" trasy? Chyba nie o to w górach chodzi. Dlatego Rafale W zazdroszczę Ci, że możesz liczyć na wyrozumiałość swej partnerki.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: So wrz 15, 2007 11:14 pm 
Uzależniony ;-)
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt sie 31, 2007 10:13 pm
Posty: 724
Lokalizacja: Kraków
Paweł_ napisał(a):
miałem jeszcze silny lęk przestrzeni

Jeszcze? :P Zawsze myslałem, że lęk przestrzeni nie jest rzeczą nabytą - po prostu się go ma albo nie ma...

Swoją drogą, właśnie wyczytałem, że tzw. lęk wysokości, czyli akrofobia, ma podłoże czysto psychiczne, jest zaliczany do zaburzeń nerwicowych... Czyli, że to irracjonalny strach i tyle. Zawsze myślałem, że to dolegliwość przejawiająca się bardziej w sposób fizyczny, jakimiś zawrotami głowy, osłabieniami itd. Albo raczej: że te objawy wynikają z fizycznej ułomności organizmu, a nie z psychiki. Czegóż to się człowiek nie dowie, przeglądając fora... :D


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: So wrz 15, 2007 11:41 pm 
Zasłużony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So wrz 15, 2007 1:23 pm
Posty: 222
zawsze mialem lekki lek wysokosci, chyba po ojcu, w jego przypadku juz nie bylo jednak mowy o lekkim stanie
owy stan u mnie byl i wciaz jest chyba tylko dlatego, ze po prostu rzadko mam okazje wyleczyc sie z niego
ostatnio stosunkowo czesto w tatry jezdze, przy pierwwszych 2 wypadach, naprawde solidny strach mialem stojac czy idac na skraju,
jednak juz 3-4 wypad - gdy oswoilem i opanowalem sie, potrafilem bez problemu stanac na skraju przepasci (oczywiscie nie co do cm)
jestem pewny, iz kolejne tylko ugruntuja to przekonanie

_________________
YT | Photo


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: So wrz 15, 2007 11:55 pm 
Przypadek beznadziejny

Dołączył(a): N wrz 11, 2005 1:39 am
Posty: 1740
Lokalizacja: Zamość
W tym roku także parę wycofów miałam. Raz ze szlaku na Kościelec, nawet do przełęczy Karb nie doszlam, bo zaczęło lać. Ale zgadza się, Tatry są wierne :) Parę dni później weszłam na Kościelec przy pięknej pogodzie :)

Kolejny wycof, którego dokonałam z bólem serca to Granaty. Miałam iść tam wlaśnie, niestety znad Czarnego Stawu już był odwrót. Po prostu zaczęło grzmieć.

Kolejna trasa to miała wyglądać tak: Chochołowska - Trzydniowiański - Kończysty - Jarząbczy - Wołowiec - Chochołowska. Doszłam do Jarząbczego i powrót. Znowu grzmiało.

_________________
A my zmieniliśmy jawę w sny
Jesteśmy jak rosa, jak pył!
Ukradliśmy siłę gwiazd
I dla nas zatrzymał się czas


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: N wrz 16, 2007 11:32 am 
Kombatant
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 6:58 pm
Posty: 690
Lokalizacja: Dolny Śląsk
Gawith napisał(a):
Jeszcze? Razz Zawsze myslałem, że lęk przestrzeni nie jest rzeczą nabytą - po prostu się go ma albo nie ma...

można się uodpornić, wiem po sobie :)

ja dotychczas miałem kilka wycofów, raz z Kościelca po dojściu na Karb, bo wiało tak, że już na Karbie było ciężko ustać, a dwa razy musiałem zawrócić ze szlaku na Szpiglas już w Piątce, ponieważ widoczność była bardzo ograniczona i nie było po co pchać się do góry tylko, żeby zaliczyć szlak


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Pn wrz 17, 2007 12:19 pm 
Weteran
Avatar użytkownika

Dołączył(a): So lip 07, 2007 6:41 pm
Posty: 100
Lokalizacja: Kościan/Poznań
widzę, że mamy "skłonność do wycofów" na Kościelcu :lol:
też w sierpniu podchodząc już z Karba na Kościelec musiałem się wycofać będąc kilka minut za pierwszym kominkiem... Pogoda zmieniła się wyraźnie, zaczęło padać, a schodząc już z Karba spotkała mnie ulewa zamieniająca szlak w potok :roll: . Z jednej strony dobrze - bo mimo wszystko okazało się, że to była dobra decyzja z wycofem, z drugiej - żal pozostał, a kościelec musi czekać do następnego roku


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Pn wrz 17, 2007 1:08 pm 
<font color = red><i>Szarik</i></font>

Dołączył(a): Pn sie 01, 2005 5:21 pm
Posty: 2908
grubyilysy napisał(a):
Przejście słynnej grani do schroniska Gouter zajmuje nam z pięć godzin, końcówka idzie już w deszczu.


To rzeczywiscie sporo

Cytuj:
W miarę się udaje po jakichś 300 metrach w gęstniejącej mgle i dojściu do pierwszej szczeliny jednak zawracają,


Mgła i śnieżyca potrafi przestraszyć, miałam w porach jak nas zaskoczyło pod Vallotem :?

Cytuj:
Grań od wczoraj zmieniła się nie do poznania w ciągu jednego dnia z lata zrobiła się zima...Na szczęscie mam trochę taśm i kości...Idąca jako pierwsza koleżanka zostaje w ciągu godziny przeszkolona z zakładania przelotów


Az tak oblodziło te skały, ze nie dało się zejść bez przelotów? :shock:
To rzeczywiście fatalnie warunki pogodowe :x

My mieliśmy dupówe ale grzędą dało się złazić "normalnie"

Cytuj:
zważywszy że górny fragment drogi to ferrata nie jest to trudne.


To nie jest taka chyba ferrata w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Niektórzy tam się wpinają (i bardzo blokują) ale przy odpadnieciu to na tych linach karabinki szlag trafi tak czy inaczej.

Cytuj:
Na MB wszedłem rok później, tym razem w skromniejszej, dwuosobowej wyprawie.


Gratuluję wejścia II i przeżyć przy wejsciu I


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Pn wrz 17, 2007 1:47 pm 
Stracony
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Wt sie 29, 2006 3:34 am
Posty: 14900
Lokalizacja: Ząbkowska, róg Brzeskiej
Olka napisał(a):
To nie jest taka chyba ferrata w dosłownym tego słowa znaczeniu. Niektórzy tam się wpinają (i bardzo blokują) ale przy odpadnieciu to na tych linach karabinki szlag trafi tak czy inaczej.

Zależy chyba jaki karabinek a tak naprawdę jeszcze jaka reszta układu, większość udaru przyjmuje przecież absorber. Tam to akurat nie jest pionowo, więc raczej jakieś straszne siły przy odpadnięciu by się nie wytworzyły. No chyba że ktoś się asekuruje taśmą bez absorbera, a robi to pewnie połowa zwiedzających :-).
A ferrata IMO normalna, jak to ferrata.

_________________
Widzisz lewaka, nie stój z boku, reaguj!! Pamiętaj, lewactwo karmi się obojętnością i bezczynnością.


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Pn wrz 17, 2007 8:13 pm 
Uzależniony ;-)
Avatar użytkownika

Dołączył(a): Pt sie 05, 2005 5:40 pm
Posty: 876
Lokalizacja: okolice Krakowa
Hania ratmed napisał(a):
Wciagające to to było :o



Naprawdę :o

_________________
Dawniej Olivia


Góra
 Zobacz profil Wyślij prywatną wiadomość  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 76 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2, 3

Strefa czasowa: UTC + 1


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 43 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Szukaj:
Skocz do:  
POWERED_BY
Polityka prywatności i ciasteczka
Przyjazne użytkownikom polskie wsparcie phpBB3 - phpBB3.PL