Jędruś napisał(a):
Pytam, bo ciągam Juniora w skały i czasem takie mnie dziwne myśli nachodzą, że aż się boję.
Trafiony Granatem
Po całej nocy w pociągu wytaszczenie ciężkich plecaków na Halę Gąsienicową nie było łatwe ani przyjemne. Piękna, słoneczna pogoda w górach nie jest sprzymierzeńcem w czasie transportowania gratów do bazy. Znacznie lepiej jest robić to w chłodny i pochmurny dzień. Kilka odpoczynków przy rozszerzających się z każdą chwilą widokach poprawiło nieco humory, ale tak do końca to ucieszyliśmy się dopiero, gdy nasze garby ostatecznie wylądowały koło pryczy w schronisku. Było południe, ruch wokół schroniska dopiero gęstniał i... głośniał. Siedzieć w tym tłumie nie mieliśmy zamiaru.
Szybko wyciągnęliśmy małe, wycieczkowe plecaki, wrzuciliśmy do nich kilka niezbędnych rzeczy i poszliśmy na dłuższy spacer. Krótkie zawahanie przy bliskim rozwidleniu: Zielony czy... Czarny Staw? Poszliśmy nad Czarny...
Kubę, mojego syna ciągałem od dziecka po różnych górach i... nie tylko. Kajaki, rowery, narty – wszystkiego próbowaliśmy. Skrzętnie unikałem jednak Tatr. Pomny zdania moich górskich nauczycieli w ogóle nie rozmawiałem z nim o Tatrach. Beskidy, Bieszczady, Sudety, Karkonosze nawet... i owszem. Najpierw, kiedy dzieciak miał sześć lat, pojechaliśmy w Bieszczady. Potem nieco Beskidów. Wreszcie, gdy Kuba chodził do liceum połaziliśmy po Sudetach i na koniec Karkonoszach. Sporo było tych gór, ale nie Tatry. Było to dla mnie dość dręczące, bo przez tych kilkanaście lat ja też nie pojawiałem się na tatrzańskich szlakach. Inne góry jakoś mi to kompensowały... jak umiały.
Wreszcie Kuba zdał maturę i to przyzwoicie. Jakoś tam dostał się na wymarzoną uczelnię i przyszła pora na porządną nagrodę za te osiągnięcia. No, nic innego nie potrafiłem wymyśleć jak dwa tygodnie w Tatrach. Już w styczniu bez jego wiedzy, rzecz jasna, zarezerwowałem noclegi w schroniskach...
Teraz Kuba popatrzył oczywiście przez chwilę na mapę, zapamiętał nieskomplikowany układ szlaków doliny i śmignął do przodu głodny skalistych widoków. Skąd ja to znam...?
Dogoniłem go dopiero, gdy siedział tuż nad stawem. Patrzył łakomie ponad wodą, w której odbijały się okoliczne stoki. Najodleglejsze miały jedynie blado niebieskie kontury z jasnymi plamami.
-To białe tam daleko to śnieg?
-Ahaa.
-Ale tam to już chyba inna dolina, nie?
-Kozia! A ten szeroki szczyt z głębokim wcięciem to Kozi Wierch. Będziemy na nim za kilka dni.
Jak zwykle pokazałem i nazwałem wszystko po kolei... taki zwyczaj mieliśmy od dawna. Po chwili poszliśmy dalej. Szlak nad Czarnym Stawem nie należy do uciążliwych. Szeroki, mocno wydeptany, z minimalnymi jedynie wahaniami wysokości otacza staw tuż nad jego brzegiem od północy i wschodu, wreszcie podchodzi pod próg Doliny Koziej. Tutaj dość szybko przeistacza się w stromą i krętą ścieżkę, gdzie bez użycia rąk trudno się poruszać.
Jak na ten pierwszy dzień po podróży gdzieś w połowie stromizny mieliśmy obydwaj dość. Płaty zieleni były tu już niewielkie. Coraz więcej skał było wokół. Siadamy, coś tam jemy i półleżąc odpoczywamy. Chyba dziś nie pójdziemy już dalej... Słońce przymilnie grzeje nas i nieliczne sierpniowe kwiaty wśród przypalonych już traw. Na szlaku nie ma zbyt wielu ludzi i wreszcie zaczynamy wsłuchiwać się w iluzoryczną ciszę gór.
Bo też i rzeczywistej ciszy wcale nie było... Wiatr szumiał na krawędziach skał i poświstywał na gęstych trawach. Drobiny piasku pchane wiatrem cichuteńko szeleściły tocząc się po suchym podłożu. Źdźbła traw i wszelkiego innego zielska ocierały się o siebie i to wcale nie bezgłośnie. Owszem - szumiało to całkiem, całkiem. Co chwila dobiegał do uszu jakiś cichy stukot. To staczały się małe kamyki... Cały czas tak się staczały, od tysięcy lat... Stosunkowo najbardziej równomierny dźwięk szumu i plusków pochodził od wody spadającej niewielkimi, ale licznymi, kolejnymi kaskadami z wyżyn progu. Bulgotało gdzieś pod kamieniami... Z tym wszystkim mieszało się bzyczenie całego mnóstwa różnorodnych owadów pracowicie uwijających się pomiędzy kwitnącymi ziołami.
Po chwili zaczęło do nas docierać, że wszystko wokół pachnie. Zapach gór jest zupełnie inny niż wszystko, co otaczało nas przez cały rok i ostatnią noc podróży pociągiem. Już nie wąchana z konieczności skwaśniała woń restauracyjna, smród wagonów kolejowych i spalin samochodowych, dławiące opary ropopochodnych składników asfaltu i duszący, wątpliwej proweniencji chemiczny odór odświeżaczy powietrza. Tamto pozostało na dole. Tu wszystko... pachniało. Łagodne, ale bywa że miejscami intensywne zapachy ziół wnikały w nas. Całe powietrze niosło z sobą ożywcze wonie. Z każdym tchnieniem ciepłego wiatru szło kolejne, miłe wrażenie.
W miejsce przez cały rok otaczających nas w mieście jaskrawych kolorów reklam, opakowań, ilustracji, krzyczących tysiącami barw ekranów komputerowych przed oczyma roztaczał się umiarkowanie wzorzysty matowo zielony dywan z rzadka ukwieconych roślin, porośniętych pastelowymi mchami skał, zamglonej przestrzeni bardziej i mniej oddalonych górskich ścian, ginących w rozedrganym powietrzu pól na odległych nizinach, leniwego ruchu obłoków po błękicie...
Powoli, chwila za chwilą zapadaliśmy się w stan odpoczywania śród natury... Zmysły skołatane całoroczną pracą w mieście powoli przestawiały się na odbiór prostych bodźców otaczającego nas świata. To zaczynało się dobrze znane, powtarzające się na początku każdego urlopu wnikanie w rekreację... rekonstrukcję człowieczej normalności. Zwolna spadały „obroty” świadomości. Coraz wolniej i wolniej, za to z każdą chwilą mocniej docierało do nas doświadczanie Natury.
Przez to uspokojenie przenikał, przebijał się z trudem, po chwili już mimo wszystko stanowczo wdzierał się cichy, dźwięczny, powtarzający się w różnych odstępach czasu, znajomy sprzed lat układ kilku następujących po sobie dźwięków. Głuche: sztęęęk, stęęęk, węęk, i na koniec krótkie i dźwięczne... dzeńk. Kilka chwil ciszy, czasem szurgot kilku spadających kamieni i znów to samo. Skąd ja to znam? Zwłaszcza to końcowe... dzeńk! Gdzie ja to słyszałem? Gdzieś w zakamarkach pamięci kojarzy mi się to z czymś miłym, przyjemnym wręcz. O kurcze! Wiem! To „dzięcioły”! Ale gdzie oni są? Siadam, lecz przed oczami mam przeogromną ścianę Granatów. Znów te dźwięki... Teraz już mam pewność, że to taternicy. Bez wątpliwości są gdzieś przede mną... w Granatach. Echo mnie nie zmyli. To na pewno jest gdzieś przede mną.
Przeczesuję wzrokiem kolejne żleby, żebra, załomy, półki i ścianki. Nasłuchuję... coraz mocniej i mocniej. Jest tej zawiłej przestrzeni granitu trochę dużo i z racji rozległego terenu namierzenie wspinaczy wcale nie jest łatwe. Człowiek w takiej przestrzeni jest jedynie maleńką odrobinką. Moje szanse tylko nieco zwiększają stosowane zwykle przez taterników kolorowe ubrania, liny i kaski. Wreszcie są! Trzy jaskrawe kaski. Dwa niższe blisko siebie na naszej wysokości i niemal w prostej linii, dużo wyżej trzeci. Biegnie między nimi pomarańczowa nitka liny. Ten stojący najniżej dawał krótkie i zdecydowane polecenia – instrukcje. Wsłuchując się, dało się słyszeć jego okrzyki, ale z racji odległości trudno rozróżnić słowa...
Dokładnie na wprost! Pośredni Granat! Przecież to znana kursowa droga. Kiedyś, wiele lat temu dziabałem się w niej z zapałem, młodzieńczą radością i... różną skutecznością. Po to właśnie się ją przechodzi, by wypracować odpowiednią skuteczność. Obserwując sytuację w ścianie łatwo domyślam się słów krzyczanych przez każdego z kursantów. Tylko okrzyki instruktora są długie i zupełnie stąd nierozróżnialne. Pewnie prowadzi bardzo młodych kursantów i „podpiera” ich znanymi mi inwektywami... Przekazanie doświadczenia, wiedzy i odpowiednie umotywowanie w trudnych momentach są właśnie zadaniem instruktora. On to musi robić na odległość, zwykle bez kontaktu wzrokowego, więc używa języka bardziej kwiecistego niż... otaczające go trawniki.
Kuba leży z zamkniętymi oczyma. Trącam go i pokazuję wspinaczy. Obaj nie mamy najlepszych oczu i chwilę to trwa zanim ich dostrzega. Coś mnie tknęło i nie patrzę już na rozległą ścianę. W końcu, i tak niczego ważnego tam nie zobaczę... Uważnie obserwuję syna. On całkowicie skupia się na obserwacji. Pierwszy raz w życiu widzi taterników. O coś pyta. Odpowiadam, ale słucha niezbyt uważnie, a może nie do końca rozumie wyjaśnienia. Wreszcie wstaje, przysłania oczy i podchodzi kilka kroków w ich kierunku. Z tej odległości i tak nic mu to nie pomoże. Krzyczę żeby idąc patrzył pod nogi, bo teren jest bardzo nierówny i stromy.
Nie mam najmniejszych wątpliwości... Bierze go! Moja krew! Powoli ogarnia mnie zadowolenie i duma. Raduje się ojcowskie serce... Spod tego zadowolenia wychyla jednak szyderczą gębę paskudny strach i pokrywa mi plecy zimnym potem. To będzie moja wina...
Tak się składa, że od wielu lat wprowadzałem syna w różne dziedziny turystyczne. Wędrówki piesze nizinne i górskie, kajaki, rowery... Próbowałem przekazać mu wszystkie moje pasje. Podobało mu się, ale w stopniu powiedzmy... umiarkowanym i rozsądnym. Zawsze chętnie wybierał się ze mną, później z drużyną harcerską, ale żeby przepadał za tym... nie powiedział bym.
Teraz jest zupełnie inaczej... Widzę jak chłopak skupia się na odległych detalach ściany i trwającej wspinaczki, jego twarz zapala się i trwa w radosnym uniesieniu. Cholera, jeszcze wsiąknie...! Przecież będzie studiował kilkaset kilometrów od domu. Nie będę w stanie zapanować nad tą szajbą, która wiem jak potrafi pochłonąć. Też mam swoje doświadczenia w tym zakresie... I kto będzie winien? Jasne, że ja! Już słyszę te rodzinne utyskiwania...
Wspinaczka, to nie jest bezpieczne, zabiurkowe zajęcie dla spokojnych charakterów. Niesie też ze sobą mnóstwo poważnych zagrożeń – tych najpoważniejszych też. Jeśli... nie daj Boże... nie daruję sobie nigdy!
Zanim Kuba poszedł na pierwszy wykład na tej swojej Politechnice, został członkiem kandydatem Polskiego Związku Alpinizmu... Wsiąkł...! Może nie będę żałował, ale pewności nie mam i nigdy miał nie będę, bo... skąd mam ją wziąć?
Hala Gąsienicowa - 1995