Miałam wtedy 21 lat... Piękny wiek...
Pierwszy raz do Zakopanego - jaaaaaaaaaaa!!! To była wyprawa.
Oczywiście zero przygotowania, zero znajomości jakichkolwiek szlaków.
4 żółtodziobów pojechało w góry!
I -wszy dzień - standard dla większości: Morskie Oko. Jedziemy. To był lipiec - piękna pogoda. Wysiadamy z busa, hmmm... i co teraz? gdzie ta woda? Aaaaa - trzeba kawałek podejść. Okej. Idziemy. Po pokonaniu piewszego zakrętu jeden z kolegów (niby najmądrzejszy) mówi: jeszcze z pół godziny! Boże! PÓŁ GODZINY??? Matko święta

Czemu to aż tak daleko? No nic - przecież się nie cofniemy! Moim oczom ukazały się pierwszy raz góry! Wiecie jaka była moja radość? (chyba całą kliszę wypstrykałam na tej trasie). Idziemy, idziemy, ja pstrykam te zdjęcia jedno za drugim jak Chińczyk. Pytanie: "Daleko jeszcze?" towarzyszy nam prawie od początku drogi. Na wysokości Wodogrzmotów przejeżdża furmanka i słyszymy: może podrzucić? Nieee - przecież już nie daleko. Cha, cha - roześmiał się koleś: "To jeszcze nie połowa drogi". "Najmądrzejszy" kolega dostał wiązkę zabijających spojrzeń. Ale nie poddaliśmy się - maszerujemy dalej! Cała trasa do góry oczywiście asfaltem bo "nie wiadomo gdzie Ci ludzie idą, my idziemy drogą i już". Szliśmy chyba z 2,5 godziny. Jak doszliśmy - nie mogłam się napatrzeć. Widząc, że ludzie idą dalej - ja też chciałam. Ale współtowarzysze wymiękli. Doszłam do 1/4 stawu i wróciłam. Fakt - wszyscy byliśmy padnięci po tej "wspinaczce". Jedyną pociechą było to, że na dół będzie lepiej - w końcu z górki.
Wtedy to zakochałam się w górach. Znajomi, którzy byli wtedy ze mną - zostali na tamtejszym poziomie: spacerek nad Moko i koniec.
Dzień 2: Odpoczynek - Krupówki i Gubałówka.
Dzień 3: Hmmm... co by tu dzisiaj? gdzie by tu dzisiaj? jak nic nie wiemy. Na szczęście dzień wcześniej znajomi umówili się ze znajomymi, którzy wiedzieli co i jak. Godzina 11 - Krupówki:
- cześć
- cześć
- co robicie
- no właśnie nie wiemy, a Wy?
- a my na Giewont, idziecie z nami?
- pewnie! co będziemy robić - idziemy!
I poszliśmy. Asfalt do początku szlaku już wydawał się zabójczy!
(Długo nie wiedziałam nawet którym szlakiem szliśmy

.) Po drodze z 4 razy prawie płakałam, że nie idę dalej bo nogi mi odmawiają posłuszeństwa i w ogóle nie mam już sił. Ale widoki wyżej zrekompensowały wszystko. Pogoda piękna! Słoneczko! Po prostu super! Po drodze mijamy schodzących tatusiów z brzdącami i nie możemy się nadziwić, że takie małe szkraby prawie zbiegają z lekkością motylka a my wyjemy z bólu. Krzyż! Jest! Już blisko! Jeszcze parę kroków i będziemy! Niestety - pod samym szczytem zakryły nas chmury, a, że ciepłych rzeczy większość nie miała, i na dodatek jedna z wędrowniczek była w 3-m miesiącu ciąży - stwierdziliśmy, że schodzimy. Oj - krzyż na wyciągnięcie ręki, a tu raptem nic nie widać - z jednej strony złość, z drugiej: nareszcie w dół. W Kuźnicach byliśmy chyba koło 18-tej (nie pamiętam już - ale podejście trwało z 3-4 godziny a zejście - jakieś 2,5-3)
Wtedy myślałam, że ten Giewont jest nie do zdobycia - męczyć się drugi raz tak samo???
I tak minęły moje pierwsze 3 dni spędzone w Tatrach!