Stan napisał(a):
Cześć ml. Przez ten tydzień byłeś na kursie ? Skrobnij coś, nie bądź taki James Bond :D
Siema, James, czy nie James - zalatany troche teraz jestem, bo w pracy mnie sie znow troche nagromadzilo, a chce sie obrobic przed dlugim weekendem, by znow czmychnac w gory :)
Co do kursu, to moge napisac, ze bylo w miare OK. Pisze, ze w miare, bo instruktor sie pochorowal, a wiadomo, ze jak czlowiek jest chory, to sie gownianie czuje i najchetniej siedzialby w domu i nigdzie nie wychodzil. Pozno wiec wychodzilismy, ale i tak zostalem w Betlejemce dluzej, wiec caly wyjazd ma raczej bilans pozytywny.
Pierwszego dnia idziemy robic proby lawinowe, a pozniej bawimy sie peepsami - zakopujemy tu i owdzie w momencie, gdy druga grupa spoglada w inna strone, by pozniej mogla rozpoczac poszukiwania. Po kilku takich przygodach zaczynamy juz kombinowac, powielac slady, robic wielokrotne wykopiska albo podkopywac pod sniegiem, aby utrudnic zadanie grupie poscigowej :)
Kolejnego wybieramy sie nad Czarny Staw Gasienicowy. W ladnej rynience rzucamy sie z czekanem raz glowa w dol, raz do gory, raz na brzuchu, raz na plecach. Przy pierwszym zjezdzie za wysoko trzymam czekan, ktory pieknie mi na sniegu podskakuje w trakcie zjazdu. Tak pieknie, ze przywalam sobie ladnie pod okiem uraniajac troche krwi i zostawiajac ladna opuchlizne na dalsza czesc dnia. Przy drugim z kolei zjezdzie postanawiam nieco mocniej zaszalec i pieknie sie rozpedzam. Rozpedzam sie na tyle, ze podskakuje na klacie na wystajacym snieznym grzybku. Tak wspaniale sobie podskakuje, ze pieknie charatam sobie zebra :)
Wieczorem klade sie spac. Wszystko mnie boli. Ale tak to jest - mysle sobie - gdy sie mieszcuch wybierze w gory i troche porusza. Noc trwa krotko i nastaje kolejny dzien. Znow pochmurno. Idziemy do kociolka kolo Murowanca. Wiazemy sie lina w trzyosobowy zespol. Rozpoczynamy cwiczenia zwiazane z wyciaganiem osob ze szczelin lodowcowych. Dwie osoby ida sobie spokojnie w koleczku, a ja jak powalony biegne i zwalam sie w dol. Wisze sobie chwile na linie obserwujac, co sie dzieje w okolicach Murowanca. Cos sie luzuje i zjezdza kolejna osoba. Tym razem akcja spalila na panewce :) Ale nic to - dzialamy dalej.
Przy kolejnym juz razie postanawiam w koncu przestac rzucac sie w przepasc jak ostatnia ofiara losu. Tym razem ustalamy, ze komu innemu powinie sie noga. Czuje szarpniecie lina i rzucamy sie na czekany. A ja znow rzucam sie pieknie na klate poprawiajac swoje wczorajsze obtluczenia. Cholera - gdy kumpel wstaje, wyraznie czuje ciezar drugiej osoby. Zapieram sie nogami i czekam. Osoba w szczelinie jest juz przypieta do punktow, wiec wstaje sobie i zaczynamy budowac wyciag. Fajna sprawa i niezla zabawa przy tym wszystkim.
Pod koniec dzisiejszych cwiczen jeszcze jedna frajda. Z tasm zamocowanych do drzewa rzucamy line w dol, zjezdzamy na niej, a pozniej z pomoca czekana mamy dojsc na szczyt kociolka. Ech - nawet z gorna asekuracja to nie takie latwe :) W niektorych miejscach snieg jest kopny, a czekan nie wszedzie da sie wbic - szczegolnie w skale. Gdy juz wychodze, zaczynam poprawiac kaptur, bo znow pruszy snieg. Naciagam ladnie gumke i pieknie sobie strzelam z calej sily w oko. Przez kilkanascie minut w miejscu strzalu widze ciemna plame :) Na szczescie - wszystko gra. Oko nie wyskoczylo i pozniej dziala juz sprawnie.
Po meczacym dniu - idziemy na obiad do Murowanca. Wieczorem, gdy klade sie spac klata mnie coraz bardziej napierdziela - szczegolnie, gdy chce sie wsunac do spiwora wykonujac wszelkie mozliwe przy tym wyginasy. Kolejny dzien zastaje nas z kiepska pogoda. Pada snieg. Mocny wiatr i zamiecie. Zaczynamy wiec siedziec nad mapa i wyznaczac azymuty. Mamy isc na Sucha Przelecz. Kasprowy to moj ulubiony temat, wiec juz sie ciesze. Pogoda sie pogarsza. Mamy wiec wyznaczyc azymuty gdzies w okolicach PIMu, Murowanca, poczatku szlaku do Brzezin i niezbyt dalekich okolicach. W ogole niechetnie to robimy, bo to jakies pare milimetrow na mapie.
Gdy instruktor wraca, nic nie mamy, tylko nadal pozostaje chec pojscia gdzies dalej. Instruktor pyta, czy mamy gogle. No - nikt z nas nie myslal, ze beda potrzebne. Upieramy sie wiec dalej. Po namowach wiec wychodzimy. A jednak - gogle by sie przydaly :) Okulary sloneczne niezbyt dobrze spelniaja swoja role. Snieg sie wdziera wszedzie, bije po twarzy, wiatr wieje jak pokrecony. Czasem nawet trudno isc do przodu, nie mowiac juz o tym, ze krzyczymy do siebie, aby cos w ogole uslyszec. Dochodzimy do nartostrady. Okazuje sie, ze nie wzielismy rakow - i dupa. Wracamy. Podwojne wyzwanie, ale uparcie idziemy :) Po powrocie w to samo miejsce uczymy sie poruszania w rakach. Zmeczeni wracamy do Murowanca - totalnie zmachani.
To jednak nie wszystko tego dnia. Wieczorem wyklady. Tym razem uczymy sie samodzielnego wychodzenia ze szczelin. Z uzyciem gardy. Mysle, ze dostane motyla noga. Klata mnie dalej napierdziela. Uprzaz chyba niezbyt dobrze wyregulowalem, wpija mi sie w uda i gilotunyje moje cenne narzady. Juz nie mowie o tym, ze przy gardzie mam wykonywac jakies kopulacyjne ruchy biodrami :) Niech to szlag! Rzucam k...ami na lewo i prawo. Powoli posuwam sie do przodu. Uzycie gardy wydaje mi sie najbardziej wnerwiajacym sposobem wychodzenia ze szczeliny.
Nastepnego dnia idziemy cwiczyc w terenie. Okazuje sie, ze garda wcale nie jest taka zla. W Betlejemce wiecej energii poswiecalem na to, aby utrzymac nogi na sliskiej poreczy lozka, ktora sluzyla nam za miejsce, na ktorym mielismy nogi opierac. Na skale sposob ten dziala calkiem sensownie - szczegolnie, ze na butach mamy raki, ktore pomagaja utrzymac odpowiednia pozycje.
Tego dnia cwiczymy tez na lodospadach. Zarzucamy wedke - na dole jedna osoba asekuruje, druga wchodzi na lodospad, a trzecia jeszcze cwiczy wkrecanie srub lodowych. Fajna sprawa. Za pierwszym razem sie mecze straszliwie, zeslizguje pare razy, znow rzucam miesem, k...ami i wyzywam ten kawalek lodu. Ale w koncu pokonuje gnoja :) Za kolejnym razem idzie juz lepiej - tym bardziej, ze swoj czekan turystyczny zamieniam na dziabe - pieknie to wchodzi w lod, ladnie jest wywazone i nie trzeba sie mocno wysilac. Bardzo dobrze trzyma.
Po zejsciu z lodospadow - wracamy na dol. Po drodze czeka nas jeszcze przyjemnosc budowania paru grzybow snieznych :) Nie jest to latwe zadanie. Wracamy wiec znow padnieci. Wszystko mnie nawala.
Nastepnego dnia nadchodzi wreszcie super sloneczna pogoda. Postanawiamy isc na Zawrat. Super trasa. Koncowka wysmienita. Lubie takie zmagania z dosc stromym podejsciem i czekanem. Jakos tak kije nie za bardzo mi podchodza. Z czekanem w reku czuje sie pewniej i lepiej mi sie z nim chodzi. W koncu zrobilem troche fot - w poprzednie dni pogoda byla do bani, wiec nawet szkoda bylo wyciagac aparatu. Nie przpadam za szarymi i mdlymi zdjeciami. Nad glowami krazy nam ciagle helikopter. Juz wiem, co jest grane. Rano z Murowanca wypadla gdzies brygada TOPRu i Horskiej Sluzby :) Wlaczam radio i slysze, ze jednak cos tam cwicza. Prawo, lewo, daj jeszcze troche w lewo, itp.
To niestety ostatni dzien kursu. Postanawiam jednak zostac do niedzieli - szkoda tak ladnej pogody. W sobote wybieram sie na Swinice, bo szkoda tak pieknego dnia. W niedziele - czas niestety na wyjazd. Generalnie jestem wiec zadowolony. Najfajniej jednak wspominam chyba atmosfere z Betlejemki. Przyjemnie tak usiasc sobie wieczorem ze wszystkimi, ktorych w gory sciaga podobny cel. I wlasnie tez zastanawiam sie, czy jednak przy okazji wyjazdu na nasz zlot nie zadzwonic do Betlejemki i zapytac o wolne miejsca, zamiast isc do Murowanca, gdzie pewnie sporo obcych twarzy, ktore zjada tam na dlugi weekend...
Z kursu pamietam na pewno jeszcze bol w klacie. Na szczescie wszystko OK - zadnych zlaman, pekniec ani plynu w plucach. Zdjecie jest obiecujace :) Dostaje tylko jakies masci, mam sie smarowac i jeszcze przez tydzien nie szalec.