Weekend przesunęliśmy tym razem o 2 dni, bo otwarło się okno pogodowe odpowiednie na nasz cel: Śnieżny Szczyt z Dol. Jaworowej. W środę Ania mogła wyruszyć dopiero po 23:00. Dopiero tuż przed 2 w nocy byliśmy w Javorinie. By nie budzić sąsiadów zostawiamy auto przy drodze i te 100 m do domku Eli i Andrzeja dochodzimy z bagażem. Auto sprowadzam pod dom dopiero o 6 rano gdy wyruszamy. Trochę szpeju i 60m liny (wystarczyła by 50-tka) na zjazd z wierzchołka na Wyżnią Lodową Przeł., wszystko to waży. To pierwsza moja wyprawa z Anią od ponad 2 miesięcy, wcześniej Ania działała z mężem pod Górą Kościuszki na antypodach, ja poza 8 dniami w Tatrach w lipcu, 2 dniach w Beskidach- raczej w roli przewodnika, nie mogłem się doczekać poważniejszej akcji. No i się doczekałem.
Pierwsza przygoda, to przejście przez potok po pochyłym powalonym drzewie śliskim (bez kory), Ania wolała zdjąć buty i przebrnąć w gumowych sandałkach, nawet dla mnie zabrała 2. parę. Przyda się w Terince. Potem częściowo w strumyku, częściowo przez kosówkę i po trawach i porannej rosie dochodzimy do progu Czarnej Jaworowej, gdzie korzystamy z liny.


Powyżej kierujemy się bardziej w prawo po wantach i piargu do Śnieżnego Bandziocha, mijając jakąś kolebę. Tam leżą spore płaty zlodowaciałego starego śniegu, ale żleb w stronę Wyżniej Śnieżnej Przełęczy jest od niego wolny. Natomiast po przedwczorajszych opadach jest świeży śnieg, trochę lodowych igiełek, które na szczęście daje się usunąć ze stopni.

Gdy żleb robi się bardziej stromy, przechodzimy po skałach i trawkach na prawo i po jakichś 200 m wspinaczki mieszanym terenem (miejscami z powodu oblodzeń żywcowanie jest emocjonujące) docieramy na grań miejscami bardzo wąską, widokowo wspaniałą.


Z wierzchołka Śnieżnego wspaniale wygląda Lodowy Szczyt
Widać oblodzenia w postaci igiełek i resztki śniegu po północnej stronie grani.

Do zastanych pętli dokładamy własną taśmę i 2 mini-karabinki na krótszej parze pętli. Zjazd w końcowym fragmencie -bez kontaktu ze ścianą, to czysta frajda. Mniej przyjemne jest dalsze zejście - dość kruchym żlebem z Wyżniej Lodowej Przełęczy. Chyba lepiej było pociągnąć granią do Zwornika i zejść Lodową Rampą. Ponieważ szybkość nie jest najmocniejszym atutem naszego zespołu, delikatnie mówiąc, zdecydowaliśmy się na zejście terenem 0+, gdzie jednak widać było pozostawioną pętlę tuż pod przełęczą. Nie chciało się nam wyciągać liny, ale czasu nie zaoszczędziliśmy, poniżej w dość kruchych trawkach zostawiliśmy jednak 2 własne pętle. Potem jeszcze piarżysta część "drogi normalnej" z Lodowego, pod koniec przy świetle czołówek. W Terince tłok jak zwykle, ale dostaliśmy nawet 2 miejsca w pomieszczeniu w małym budyneczku. Poprzednie noce może i były zimne, ale tym razem napalono w piecyku i na górze (jest 6 piętrowych łóżek wciśniętych jedno tuż przy drugim) było koszmarnie gorąco. Zamiast się wyspać, jeszcze ponad 2 godziny się wierciłem. Wcześniejsze prognozy pogody na szczęście się nie sprawdziły- burze nie dotarły na południe i następny dzień mogliśmy wykorzystać na przejście z Kopy Lodowej granią na Lodowy.

Zejście ściśle granią na Sobkowy Przechód, dalej Galerią, Michałkową Drabiną. Nie chciało się nam wyciągać WHP, nie wiedzieliśmy, że po dojściu do Michałkowej Grani trzeba kilkanaście m w górę. Wydeptane ścieżki w dół prowadzą do żlebików, z jednego przechodzimy w lewo do następnego itd. aż widać w dole bardzo głęboki główny żleb z Lodowej Kopy. Ktoś zaklinował pętlę z grubej liny, ale mocno przetarta nie budziła zaufania. Wolimy dojść prawą odnogą do samego progu, zjeżdżamy 30 m i jeszcze parę m trzeba się zewspinać w wodzie lub po ściance obok. Dalej już tylko piarżysty żleb dochodzący do Żl. Sobkowego, jeszcze za jasna dochodzimy do szlaku. Potem spacerek prawie 4 godzinny do Javoriny, już nie musimy się spieszyć. Wyjątkowo ciepłą noc co jakiś czas rozświetlały rozbłyski odległej o kilkadziesiąt kilometrów na północ burzy.
