Giewont jaki jest każdy widzi, więc tym razem nie będę się szczególnie rozpisywał. Jest górą narodową, przez co bardzo popularną wśród turystów, co powoduje niechęć starych wyjadaczy do maszerowania tam w sezonie. Poza tym, nie jest to wyprawa zbyt forsowna, więc Giewont zwykle zostawia się na późną jesień, czy nawet zimę, bądź też wychodzi się tam wiosną. Nie dotyczy to oczywiście wszystkich, ale pewnie znakomitej większości piszących tu i czytających forumowiczów.
Wyprawa niestety była znów samotna, co staje się ostatnimi czasy już standardem.
Z Krakowa dojazd autobusem, potem bus do Kuźnic, bo stamtąd planowałem wyruszyć. Pierwsza niespodzianka czekała na mnie już w busie. Zwykle wszystkie miejsca były pozajmowane, a tym razem jechały ze mną raptem 3 osoby – w tym jeden gość z nartami, który od razu nadział się na kąśliwe uwagi zakopiańskiego busiarza. No nic, myślałem że w Kuźnicach zrobię sobie zakupy na drogę, a tu druga niespodzianka. Mimo, że dochodziła 9 i zapowiadał się piękny dzień, wszystko było pozamykane. Czyżby druga tura wyborów w Zakopanem tak wpłyneła na miejscowych ???

. Zostałem więc z 2 jabłkami, snickersem, butelką mineralki i dwoma piwkami w plecaku. Bywało gorzej

. Ruszyłem w stronę Hali Kondratowej a tu pustki na szlaku. Po drodze czekała na mnie kolejna niespodzianka – tym razem miła. Otóż budka, w której zwykle siedzi babcia i kasuje turystów za wstęp do TPN była zamknięta na cztery spusty. Idę, idę i ani żywej duszy po drodze. Po jakiejś pół godzinie spotkałem dopiero jegomościa z nartami na plecach (tego z busa) który dymał na Kopę Kondracką. Ciekawa z niego postać, bo jak do tej pory nie widziałem choćby grama śniegu. Przy okazji uzyskałem od niego informację, że nasi siatkarze idą jak burza i właśnie uporali się (tradycyjnie do zera) z Kanadyjczykami (gość był miejscowy, więc mógł sobie pozwolić na obejrzenie meczu, ja w domu widziałem tylko prezentację drużyn)

.
I tak doszliśmy do schroniska na Hali Kondratowej. Schronisko jest zamknięte bodajże do 27 grudnia, ale herbatki można się w nim napić, czego oczywiście nie zrobiłem. Tutaj wreszcie zauważyłem, że coś jest w tym, że facet wali z tymi nartami na plecach - czyli pierwsze zetknięcie z białym.
Od schroniska znowu podążałem samiusieńki. Śniegu było coraz więcej, wiec konieczne okazały się stuptuty. W międzyczasie zaczęła mnie dręczyć myśl, że zakopiańskie misie jeszcze nie poszły spać i na pewno któryś z nich sobie mnie upatrzył jako zakąskę. Nie wiem czy tatrzańskie niedźwiadki tak po prostu jedzą ludzi, ale byłem przekonany, że mnie akurat zjedzą. W końcu trafiłby im się całkiem tłusty kąsek przed zimowym snem

. A nic tak misia do snu nie nastroi jak obfity posiłek. Tak więc każdy płat śniegu spadający z kosówki to był miś, każdy powiew wiatru to był miś itd. Jak jeszcze zobaczyłem te ślady to zrobiło mi się tak jakoś dziwnie...

Śniegu było coraz więcej, więc momentami wpadałem po kolana i głębiej. Było trochę starych śladów ale były strasznie „porozrzucane”, więc nie było co na nie liczyć. Odcinek do Przełęczy Kondrackiej był naprawdę męczący. Straciłem więcej energii niż czasem w ciągu całodniowej górskiej trasy. Na widoki za to nie narzekałem.
[URL=http://www.fotosik.pl/pokaz_obrazek/pelny/c7fdbb2124c0b866.html]
W końcu z dużą ulgą - muszę to przyznać, stanąłem na Przełęczy Kondrackiej („miśki już tu chyba nie dotrą” – pomyślałem sobie). O dziwo im wyżej tym śniegu było mniej. To chyba zasługa operacji przeprowadzonej przez najbliższą Ziemi gwiazdę. Męczący był jeszcze odcinek do Przełęczy Kondrackiej Wyżniej z uwagi na spore ilości nawianego śniegu. Dalej już tylko lepiej, no może jeszcze poza sporym polem białego przed szczytem Giewontu, na którym spotykałem sympatyczną czteroosobową rodzinkę...
W końcu ok. 12:30 docieram na szczyt. Widoki wspaniałe. I pomyśleć, że to koniec listopada. Na niektórych fotkach widać wał fenowy, przed którym ostrzegał dzień wcześniej Waldemar Dolecki. Na szczęście zatrzymał się na innych szczytach i Giewont zostawił w spokoju.
Zejście już bez historii. Na początku jakiś niesamowity ciąg łańcuchów

. Chyba aż tyle tego tam nie było, jak byłem na Giewoncie kilka lat temu

.
A potem już bez żadnych problemów do Doliny Strążyskiej. Po drodze jeszcze trochę – (w subiektywnym odczuciu) udanych fotek. Powrót do domu tym razem bez przygód. Nie zdążyłem wprawdzie na mecz MU – Chelsea, ale już po 19 sączyłem sobie piwko, ciesząc się z odpowiedniego wykorzystania niedzieli

.
[
Mam nadzieję, że nie przynudziłem za bardzo.
Pozdrawiam
Carcass