Witam wszystkich na Forum

. Od dłuższego czasu czytam i czytam, teraz postanowiłem zacząć czynnie uczestniczyć w forumowym życiu.
Ale do rzeczy
Był to wyjazd zupełnie spontaniczny. Dość powiedzieć, że pomysł zrodził się przed samym zaśnięciem (gdybym wcześniej usnął nie byłoby smutnych dla mnie jego konsekwencji – patrz temat).
Pobudka standardowo o 5. Wita mnie bezchmurne niebo. Tuż przed 6 wyruszam w stronę dworca. Promienie porannego słońca muskają mą twarz. Zapowiada się piękny dzień.
Około 8:30 jestem w Zakopanem. I tu zadaję sobie pytanie: Gdzie, u diabła, podziały się góry? No cóż, przecież nie wrócę do domu. Wsiadam w busa i do Kuźnic. Którędy do góry? Ostatnio była Jaworzynka to może teraz Boczań? Tylko ta rozdarta horda bachorów… Krzyżówka szlaków. Na Zachodzie wielka, czarna chmura. Wiatr wieje jak opętany. Cholera – myślę. Orla w chmurach. Ba, nawet nie widać czubka Kościelca. Do tego wszystkiego TOPR krąży nad szczytami, by po chwili spuścić kogoś przy Czarnym Stawie.
W tym momencie popełniłem tragiczny w skutkach błąd: wysłałem sms-a do ukochanej, w którym – ze szczegółami – poinformowałem ją o warunkach.
Ku mej radości, i zaskoczeniu, wyszło słonko. Obrałem kierunek na bezchmurny Wschód. Po przejściu leśnego odcinka (dla mnie ponury i smutny, wg „Ceperskiego przewodnika” piękny… Cóż, o gustach się nie dyskutuje) chwilkę ścieżką i co, koniec drogi? Nie, to skała. Jak stąd zejść z kijkami w rękach? Jakiś miły człowiek je wziął, ale to nic nie dało. Wiercę się, kręcę jakbym miał owsiki. Nienawidzę takich skał, ni stąd ni zowąd wyrastających na prostej drodze. Nogi mi drżą… W końcu schodzę. Uff.
Słońce ostro przygrzewa, widoki coraz rozleglejsze. Ale Kościelec wciąż chowa się wśród chmur.
Schodzę do Czerwonego Stawu. Tu nastąpiła śmieszna sytuacja. Słysząc za łukiem damskie głosy, jak stary zwyczaj nakazuje, mówię: Cześć. Jedna z dziewczyn tak się wystraszyła, że aż się przewróciła. Dobrze, że nic sobie nie zrobiła, czego wyrazem był jej śmiech.
Wznoszę się ponad Staw, podnoszę głowę i co widzę? Tak, tak, stare znajome… czarne chmury. Powoli zaczynam liczyć się z tym, że z Krzyżnego nici. Bo po co się tam pchać, jak wszystko przesłaniają chmury? Nie mam ochoty na samo zaliczanie trasy.
Przed ostatnim, decydującym podejściem spadają pierwsze krople deszczu. Stoję chwilkę, może przejdzie. Niestety. Decyduję się zawrócić (brak peleryny i strach przed niechcianą jazdą w dół po śliskich kamieniach) śpiewając sobie fragment z Kazika: „Ja tu jeszcze wrócę, wszystkiego się pochytam i wszystkiego się nauczę”.
Wracam w sporej ulewie. Dochodzę do Murowańca i co? Słonko! Jak to mawiała moja nauczycielka z podstawówki: „Ja protestuję, ja się nie zgadzam, ja chcę pączki i bałagan!” Co tu robić? Jest 14 godzina i mam wracać do domu? Co to to nie. Szybka decyzja: odwiedzę kaczki z Zielonego Stawu i, przy okazji, wyschnę. Ale, ale, słońce znów się schowało. Powtórka z rozrywki? Wolę nie sprawdzać. Wracam na Boczań, Kuźnice, naleśniki, autobus i podróż powrotna poprzez błyskawice.
A wieczorem telefon do ukochanej, która informuje mnie, że ma dość martwienia się o mnie jak jadę w góry i to koniec. Pokornie akceptuję powrót do przyjaźni, bo nie ma wielu tak kochanych ludzi jak Ona, a nie chcę jej stracić całkowicie.
Morał z tego jaki? Czasem trzeba pewne fakty przemilczeć, bo można tego później bardzo żałować!
Zdjęcia:
