Było miło. Jedyne, co mnie zdegustowało nieco, to ludzie, a donoszę o tym z pewnym wstydem i niepokojem, bo różnie to może zostać odebrane. W Chinach - nie w Tybecie (bo to jednak trzeba rozróżnić - ludzie w Tybecie to bardziej Boliwijczycy schwytani za kark i przerzuceni na chybcika do Azji - podobna aparycja, podobne łagodnie usposobienie, podobne stroje, nawet podobne warkoczyki sobie panie doplatają do swoich naturalnych włosów!). Ale Chińczycy mają w zwyczaju pluć na ziemię z głośnym charkiem zapowiadającym to zdarzenie, nawet jeśli są zmysłową młodziutką kelnerką w tejże restauracji (w tym wypadku splunięcie nastąpiło wprost na podłogę), uważają za dobry gust porozrzucać jedzenie po obrusie na dowód, że tak smakowało, że nie mogli się opamiętać, siorbią i mlaskają, rozpychają się łokciami (może jakbym żyła w miliardowym państwie, to ten akurat motyw lepiej by mi przyszło rozumieć), strasznie głośno krzyczą (znowu ten sam komentarz) i wiążą kormoranom gardła metalowymi opaskami, by złowiwszy rybę, nie umiały jej połknąć... Na co dzień raczej jestem przesadnie poprawna politycznie, ale TAM

bliżej mi było już w pewnym momencie do rasistki.